poniedziałek, 28 października 2013

Wirus. I przyszła na nas pora

Tyle się działo w minionym tygodniu. Po raz pierwszy, przystało nam się zmierzyć z chorobą. Jak do tej pory, czyli do 28 miesiąca życia, nie licząc całego pobytu w szpitalu - zaraz po urodzeniu - i tego wszystkiego co wiązało się z przedwczesnymi narodzinami Emilki, nie wiedziałam co znaczy choroba. 
Choroba u dziecka. Poza zwykłym katarkiem, który zwykle mijał po 2-3 dniach i pojawiał się niezwykle rzadko, poza gorączką, która  występowała, kiedy pojawiały się pierwsze ząbki i zwykle ustępowała po jednej dawce leku, nigdy - dzięki Bogu - nie miałam okazji zmierzyć się z wrogiem, którego obawia się każda mama. Emilka była odporna - gdy  inni domownicy chorowali. Niezaprzeczalnie - w pierwszych miesiącach życia - przed atakami wirusów uchronił Ją Synagis. 
Na samym początku, gdy była bardzo malutka, a kiedy była już z nami, w domu, nosiłam maseczki lekarskie, gdy tylko czułam się ''niewyraźnie''. Hmm... Przeziębienia, a nawet choroby nie oszczędzały mnie w tym właśnie okresie. Mijały miesiące i ku naszej radości, Emilcia  nie wiedziała co to kaszel, zapalenie gardełka, biegunki i wymioty, podczas gdy ja  byłam na bieżąco ''zalewana'' informacjami o tym, co aktualnie przechodzi dziecko jakiejś naszej znajomej czy koleżanki. Całym sercem współczułam i nigdy nie chciałam '' tego na własnej skórze'' - w znaczeniu: u mojego dziecka.
Przyszła kolej i na nas.  W miniony poniedziałek, Emilka - jak zwykle - przebudziła się około 9.00 rano i ponaglała mnie, bym jak najprędzej przeczytała ''Lenia'' - uwielbianego od kilku tygodni. Rytuał każdego poranka przerwały nagłe wymioty. Emilka nie wiedziała co się stało, a ja zaczęłam się bać. Zanim zdążyłam uspokoić swoje skołatane serducho i wytłumaczyć Małej co się stało, TO pojawiło się znowu, a kiedy było już po wszystkim, z ust mojej Dziecinki wyrwało się:

Co ta Emijka wydziwia, Emijka zrobiła bleee....

I Jej twarz rozjaśnił słodki uśmiech.  Moja ''bidulka'' nic sobie z tego nie robiła, a ja - rozbawiona Jej komentarzem - czym prędzej zaczęłam szykować ubranka, książeczkę zdrowia, no i nas - na wizytę do lekarza. 
Sielanka minęła, bo w czasie przygotowań, Emilka ponownie, ale już bardzo gwałtownie zaczęła wymiotować. Robiła się coraz bledsza i słabsza. Nie będę się rozpisywać na temat szczegółów, ale podróż samochodem - choć krótka - dodatkowo spotęgowała Jej stan. Strasznie się bałam.
Wizyta u naszej Pani doktor przyniosła odpowiedź. Wirus, uroki jesieni. ''Zwykły'' wirus - jak to określiła Pani dr. Dwa, trzy dni i po wszystkim, jedynie coś przeciw odwodnieniu - jako lek. Zero jedzenia, dużo picia. Wizyta nieco mnie uspokoiła, ale tuż po wyjściu z gabinetu,a potem -  po naszym powrocie do domu, zaczęłam panikować. Emilka była bardzo słaba, od razu chciała do łóżka, gwałtowne wymioty powróciły. Była tak znużona, że truchlałam patrząc na Nią. Przytulałam, nosiłam...Chciała tylko leżeć, nie miała siły nawet mnie trzymać...
Wymioty trwały niespełna dwa dni, na trzeci pojawiła się biegunka. Czuwałam przy Niej  - za dnia i w nocy. Patrzyłam  na moją Dziecinkę i czułam, że chciałabym być na Jej miejscu, wszystko by tylko Ona była zdrowa. Chciałam przejąć każdy Jej ból, każdą gorszą chwilę. Była nie do poznania. Taka słaba, bezbronna...Spała kilka razy dziennie. I była dzielna. Bardzo dzielna. Mimo tego, jak bardzo źle się czuła, czas trwania choroby wypełniony był nie tylko smutkiem, ale i uśmiechem. Uśmiechem, którym koiła nas, Jej bladziutka -  wręcz przeźroczysta twarzyczka.

Za trzy dni Emilka wyzdrowiała. Mama się pochorowała.



W sobotę mieliśmy zaszczyt uczestniczyć w ważnej uroczystości. Emilka po raz kolejny miała okazję zobaczyć  następną ''Ciocię Młodą'' w głównej roli. Biały welon, marsz weselny...Październik.
O tym kolejnym poście, a przy okazji - krótki traktat o ...przyjaźni.

środa, 23 października 2013

Ślubuję Ci...


Trzy lata temu...

Był 23.10., tak jak dziś.
Tak jak dziś świeciło słońce, a tchnienie jesiennego wietrzyku niosło ze sobą niezwykłą świeżość.
Trzy lata temu...
W kalendarzu -  październik, w moim sercu - maj.
Wtedy pewna, dziś już upewniona.
Byłam szczęśliwa - szczęśliwa tak, jak dziś...







piątek, 18 października 2013

Mama za kierownicą!

Dla większości laików może to wydawać się kwestią, która nie wymaga by podnosić jej rangę, a  tym bardziej obwieszczać ją całemu światu. Dla mnie - to rzecz niebywała. Po wielkich trudach, po dniach upływających w wielkim stresie i niepewności, po zarzekaniach, że nigdy - przenigdy nie będę kierowcą, stało się.  Nadszedł wtorek, a tym samym kolejne podejście do praktycznego egzaminu na prawo jazdy. Stres - jak zwykle - dominował nad moim ciałem, a tym bardziej umysłem. Córcia i Mąż, oczekiwali w holu, kiedy wybiegła pełna szczęścia mamuśka i obwieściła  radosną nowinę. Zdałam! Jestem kierowcą.
Zwlekałam całe lata, a dokładniej osiem, twierdząc, że po co mi to, że nie muszę prowadzić samochodu, że Daniel ma prawko, więc zawsze dojedziemy, gdzie będzie trzeba. Jak się łatwo domyślić, brak tegoż ważnego dokumentu tudzież umiejętności, dał o sobie znać wraz z miesiącami, gdy na świecie była już nasza Córcia. Pierwsze miesiące były wypełnione kontrolami, wizytami u specjalistów, mniejszymi i większymi podróżami. Rehabilitacja, szczepienia, rutynowe kontrole. A pośród tego wszystkiego my: nasza Emilka, ja - pełnoetatowa mama i Daniel - pracujący mąż, tatuś i jedyny kierowca.  Począwszy od wizyt u specjalistów, stałej rehabilitacji, poprzez zwykłe, codzienne  zakupy, byłyśmy ''skazane'' na mojego Męża lub Dziadzia Emilki. I wtedy odczułam to najdobitniej. Nie mam prawa jazdy, zawsze muszę być od kogoś zależna. 
Utwierdzona w przekonaniu, że warto by było mieć, poparta przez Męża, postanowiłam, że spróbuję. 
Zapisałam się na kurs, a po skończeniu teorii pierwszy raz zasiadłam za kółkiem. Początki były tragiczne. Czułam, że minęłam się z ''powołaniem'', że to kolejne potwierdzenie mojego ''słomianego zapału'', bo i tak nic z tego nie wyjdzie. Mijały tygodnie, a mnie bardzo zaczęła podobać się jazda. Pierwsze egzaminy niestety nie utwierdziły mnie w przekonaniu, że się do tego nadaję. 
Mijały miesiące, a ja traciłam nadzieję. Mąż dopingował mnie każdego dnia, jednak ja nie mogłam uwierzyć w swoje siły. Zaczęłam to nawet traktować jako  pewnego rodzaju wyznacznik mojej wartości. Przecież tyle osób ma ''prawko'', dlaczego dla mnie to takie trudne...
Stało się. Nadszedł wtorek, 15.10. 2013. Kolejny dzień, który zaliczam do mojej dobrej passy, kalendarza szczęśliwych chwil. Popłakałam się ze szczęścia. 

Minęły trzy dni od tej chwili, a ja nie mogę uwierzyć. 
Będę jeździła. Sama, z moją Córcią. Czuję jakby zyskała jakąś wolność i niezależność. Działa to w dwie strony, ponieważ i mój Mąż zyska wiele przywilejów w związku z powyższym. 
Jestem Mamą. Mamą za kierownicą. 
Gdy tylko uzyskam formalny dowód -  uznający mnie jako kierowcę - zacznę przemierzać świat:))) 

Per aspera ad astra!

piątek, 11 października 2013

Pracuję w Krakowie

Patrząc przez pryzmat minionych dni nie wierzyłam, że to kiedyś napiszę. Mamy jesień! Złotą, polską, słoneczną. Jesień, która aż wzywa, by delektować się nią na spacerach. Las, który ''posiadamy'', gdy tylko otwieramy furtkę od bramy wyzwala z siebie magię. Liście mienią się w złocistych barwach, a wietrzyk delikatnie muska nasze twarze. Biorę nasz spacerowy sprzęt, a moja Pannica nie potrzebuje specjalnego zaproszenia. Sama ''pakuje' się do wózka, pospieszając mamę, by zapięła pasy. Emilka kocha spacerki. Kocham je i ja. :)

Podczas każdego z nich rozmawiamy, zbieramy liście i żołędzie, od których aż się roi na naszych wiejskich, leśnych dróżkach. Emilka jak zawsze zaskakuje, i co dzień ''balsamuje'' moje uszy coraz to nowym tworem słownym. Ostatni dialog był na tyle nowatorski, twórczy i zaskakujący, że postanowiłam go przywołać.

Emilka: Mama, a cio słychać u ciebie?
Ja: A dobrze, nic nowego. A co u Ciebie Emilko?
Emilka: A nic. Byłam w pracy.
Ja: ??? Byłaś w pracy? A gdzie pracujesz?
Emilka: No w ''Kjakowie''!


Cudnie jest być mamą...

Na jesień, zimę, wiosnę... W każdej chwili!



środa, 2 października 2013

Inwałd

Wrzesień się skończył, a ja mam wrażenie, że zamiast jesiennych trenczy, bawełnianych czapek u najmłodszych, zamiast promieni słonecznych, które swoim blaskiem będą muskać zaróżowione policzki naszych dzieciaków, szybciej aniżeli pozwala na to doświadczenie z zeszłych lat - powitamy zimę. Na dworze chłodno i wietrznie. Wśród ludu moda na lato, jesień i zimę, no bo jak wytłumaczyć ''krótki rękaw'', zimową puchówkę i jesienną marynarkę, które obok siebie ''przemierzają ulicę''. 
Trzy tygodnie temu wybraliśmy się na małą wycieczkę. Świt zwiastował ''dobrą pogodę'', dlatego postanowiliśmy nie marnować czasu w domu. Patrząc przez pryzmat tego, co od kilku dni oglądamy za oknem, to była słuszna decyzja. Dni coraz chłodniejsze, a my chcieliśmy wykorzystać wolny dzień Daniela. Znów połączyliśmy przyjemne z pożytecznym i postawiliśmy na zwiedzanie połączone  z rozrywką.

Pojechaliśmy do Inwałdu, gdzie znajduje się Park Miniatur - Świat Marzeń. Miniatury zabytków europejskich i tych naszych - polskich. Oprócz tego urokliwe alejki, oczka wodne, łąki, warownia i skanseny, w których na zwiedzających czekało wiele atrakcji. Emilka w asyście Tatusia lepiła z gliny, a ja mogłam spróbować swoich sił w tkactwie ;))Spacerowaliśmy,  nasza Mała podziwiała budowle i  za wszelką cenę chciała wszystkiego dotykać. W porze obiadowej wybraliśmy się do pobliskiej knajpki. Muszę przyznać, że nazwy potraw, które - jak mi się wydaje - miały być dopełnieniem klimatu średniowiecznej warowni, w naszym wypadku skomentowane zostały jako kompletna  porażka. Nazewnictwo wręcz zniechęcało do kosztowania. W istocie za tymi okropnymi nazwami kryły się schabowy, pierogi, czy inne zwyczajne potrawy. Sam smak też niestety rozczarowywał, lecz potem zrozumiałam pustki w lokalu, a tłumy w innym punkcie gastronomicznym.

To już kolejna z naszych małych wypraw, które dotyczyły budowli wykonanych na wzór realnych konstrukcji z  danego państwa, zabytków kultury narodowej itp. Emilka biegała jak szalona, a z Jej małych usteczek nie schodził uśmiech. Kwintesencją dnia stał się  czas spędzony w centrum zabaw. Szaleństwa z Tatą na ogromnej zjeżdżalni ( widok mojej Dzieciny zjeżdżającej z takiej wysokości przyprawiał mnie o zawrót głowy),  karuzele i zamknięty plac zabaw, którego centralny punkt stanowiło ''morze piłeczek''. Oj natrudziłam się, by wyciągnąć z tego miejsca Emilkę. Była zachwycona, a ja szczęśliwa, bo uwielbiam momenty, kiedy na twarzy naszej Córci ''maluje się'' radość. Taka niewinna, prawdziwa, niczym nieograniczona. Dziecięca radość.