Tyle się działo w minionym tygodniu. Po raz pierwszy, przystało nam się zmierzyć z chorobą. Jak do tej pory, czyli do 28 miesiąca życia, nie licząc całego pobytu w szpitalu - zaraz po urodzeniu - i tego wszystkiego co wiązało się z przedwczesnymi narodzinami Emilki, nie wiedziałam co znaczy choroba.
Choroba u dziecka. Poza zwykłym katarkiem, który zwykle mijał po 2-3 dniach i pojawiał się niezwykle rzadko, poza gorączką, która występowała, kiedy pojawiały się pierwsze ząbki i zwykle ustępowała po jednej dawce leku, nigdy - dzięki Bogu - nie miałam okazji zmierzyć się z wrogiem, którego obawia się każda mama. Emilka była odporna - gdy inni domownicy chorowali. Niezaprzeczalnie - w pierwszych miesiącach życia - przed atakami wirusów uchronił Ją Synagis.
Na samym początku, gdy była bardzo malutka, a kiedy była już z nami, w domu, nosiłam maseczki lekarskie, gdy tylko czułam się ''niewyraźnie''. Hmm... Przeziębienia, a nawet choroby nie oszczędzały mnie w tym właśnie okresie. Mijały miesiące i ku naszej radości, Emilcia nie wiedziała co to kaszel, zapalenie gardełka, biegunki i wymioty, podczas gdy ja byłam na bieżąco ''zalewana'' informacjami o tym, co aktualnie przechodzi dziecko jakiejś naszej znajomej czy koleżanki. Całym sercem współczułam i nigdy nie chciałam '' tego na własnej skórze'' - w znaczeniu: u mojego dziecka.
Przyszła kolej i na nas. W miniony poniedziałek, Emilka - jak zwykle - przebudziła się około 9.00 rano i ponaglała mnie, bym jak najprędzej przeczytała ''Lenia'' - uwielbianego od kilku tygodni. Rytuał każdego poranka przerwały nagłe wymioty. Emilka nie wiedziała co się stało, a ja zaczęłam się bać. Zanim zdążyłam uspokoić swoje skołatane serducho i wytłumaczyć Małej co się stało, TO pojawiło się znowu, a kiedy było już po wszystkim, z ust mojej Dziecinki wyrwało się:
Co ta Emijka wydziwia, Emijka zrobiła bleee....
I Jej twarz rozjaśnił słodki uśmiech. Moja ''bidulka'' nic sobie z tego nie robiła, a ja - rozbawiona Jej komentarzem - czym prędzej zaczęłam szykować ubranka, książeczkę zdrowia, no i nas - na wizytę do lekarza.
Sielanka minęła, bo w czasie przygotowań, Emilka ponownie, ale już bardzo gwałtownie zaczęła wymiotować. Robiła się coraz bledsza i słabsza. Nie będę się rozpisywać na temat szczegółów, ale podróż samochodem - choć krótka - dodatkowo spotęgowała Jej stan. Strasznie się bałam.
Wizyta u naszej Pani doktor przyniosła odpowiedź. Wirus, uroki jesieni. ''Zwykły'' wirus - jak to określiła Pani dr. Dwa, trzy dni i po wszystkim, jedynie coś przeciw odwodnieniu - jako lek. Zero jedzenia, dużo picia. Wizyta nieco mnie uspokoiła, ale tuż po wyjściu z gabinetu,a potem - po naszym powrocie do domu, zaczęłam panikować. Emilka była bardzo słaba, od razu chciała do łóżka, gwałtowne wymioty powróciły. Była tak znużona, że truchlałam patrząc na Nią. Przytulałam, nosiłam...Chciała tylko leżeć, nie miała siły nawet mnie trzymać...
Wymioty trwały niespełna dwa dni, na trzeci pojawiła się biegunka. Czuwałam przy Niej - za dnia i w nocy. Patrzyłam na moją Dziecinkę i czułam, że chciałabym być na Jej miejscu, wszystko by tylko Ona była zdrowa. Chciałam przejąć każdy Jej ból, każdą gorszą chwilę. Była nie do poznania. Taka słaba, bezbronna...Spała kilka razy dziennie. I była dzielna. Bardzo dzielna. Mimo tego, jak bardzo źle się czuła, czas trwania choroby wypełniony był nie tylko smutkiem, ale i uśmiechem. Uśmiechem, którym koiła nas, Jej bladziutka - wręcz przeźroczysta twarzyczka.
Za trzy dni Emilka wyzdrowiała. Mama się pochorowała.
W sobotę mieliśmy zaszczyt uczestniczyć w ważnej uroczystości. Emilka po raz kolejny miała okazję zobaczyć następną ''Ciocię Młodą'' w głównej roli. Biały welon, marsz weselny...Październik.
O tym kolejnym poście, a przy okazji - krótki traktat o ...przyjaźni.