wtorek, 30 kwietnia 2013

Pawełek

Cały oddział neonatologii składa się z kilku boxów. Wszystkie są prawie identycznie ''urządzone'', oddzielone od siebie szybami. Na wprost wejścia na odział jest jeden szczególny, który jest jakby ''odcięty'' od reszty, ponieważ swym wyglądem przypomina zwyczajny pokoik. Mieszka w nim pewien mały lokator, który - jak się dowiaduje - jest  tu już kilkanaście miesięcy, a szpital to jedyny dom, jaki do tej pory poznał...
Pawełek. Zawsze kiedy przychodzę do mojej Emilci, kątem oka zerkam właśnie na wprost - do tego chłopczyka, bo u Niego zamiast inkubatora, zamiast cieplarnianego łóżeczka, czy czegoś tym podobnego, znajduje się takie zwyczajne - ze szczebelkami. Takie, które zwykle czeka na każde maleństwo w domu.
Właśnie do tego boxu trafia moja Emilcia i wtedy poznaję tego dużego już chłopczyka. Ta zmiana uważana jest za mały awans, ponieważ ma miejsce w rezultacie tego, że ogólny stan Emilki poprawia się, tzn. chodzi tu głównie o bezdechy, które znacznie się minimalizują. Pojawiają się bardzo rzadko, dlatego też zostajemy przeniesieni do tego boxu, który ulokowany jest jak najbliżej drzwi od oddziału...Tak bardzo się cieszę ! Emilcia zaskakuje każdego dnia. Dziękuję Bogu, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Czuję, że jest już coraz lepiej. Nie wspominałam chyba wcześniej, że od kilku dni Emilcia próbuje jeść butlą... Różnie z tym bywa, bo bezdechy, których z reguły już nie ma w ciągu dnia to dają o sobie znać często właśnie przy tej czynności. Moja Perełka ma jeszcze trudności z ssaniem, dlatego nadal główną rolę odgrywa sonda. Mała Księżniczka coraz częściej otwiera oczka - nawet czasem wydaje mi się, że na mnie patrzy. Uwielbiam Ją tulić, czuję, że jest Jej już ''trochę więcej''. Jej skórka różowieje, a włoski nieco jaśnieją, choć nadal są ciemne. Kocham tą moją dziecinkę całym sercem i zaczynam być coraz pewniejsza tego, że od tej chwili może być już tylko dobrze.
Trafiamy do Pawełka. Jest prześliczny, ma bardzo długie rzęsy, wiek - kilkanaście miesięcy, nie oddycha samodzielnie, ma rurkę w gardełku...Tym razem leży w bujaczku, który delikatnie kołysze Go w rytm spokojnych dźwięków, melodii. Chłopczyk praktycznie nie porusza się, główkę ma zwróconą w moją stronę. Siedzę koło łóżeczka mojej Emilci. Nucę piosenki, głaskam, lecz z trudem opanowuję emocje. Serce mi się kraje...Nie muszę chyba pisać dlaczego...Mam obok siebie chłopczyka - wcześniaczka, który jest bardzo chory, o wiele starszy od mojej córeczki, który zapewne przeszedł i nadal przechodzi przez wiele trudniejszą drogę niż my. W mojej głowie kłębi się tysiąc pytań, począwszy od ; Boże dlaczego ?  skończywszy na : co mam robić,  co będzie jak przyjdzie tu Ktoś do Niego, jak rozmawiać...? Po chwili, gdy cichną dźwięki dochodzące z bujaczka Pawełka, zaczynam śpiewać. Robię to tak, by mój śpiew słyszała nie tylko moja Emilcia, ale i On. Czuję, że Pawełek wszystko słyszy, mimo że nie reaguje. 
W kolejnym dniu do Pawełka przychodzi Jego Mamusia, a ja czuję się trochę onieśmielona. Mama Pawełka uśmiecha się do mnie i z tym samym uśmiechem odpowiada na moje ' dzień dobry '. Wita się z Synusiem i z pielęgniarką. Widać jak bardzo dobrze się znają...Tyle czasu tu już przychodzi. Rozmawiamy. Mama Pawełka jest wspaniałą i odważną Kobietą - pogodzoną ze wszystkim. Choć nasza rozmowa jest prozaiczna, bez szczegółów, tak wiele da się odczytać ''między wersami''. Nachyla się nad Nim i ja to widzę...miłość i oddanie...błyszczące oczy. Innego dnia, kiedy nas już nie ma w tym boxie ( powracamy do nr 2.), jak zwykle wchodzę na odział i widzę chyba całą rodzinę Pawełka - Mamę, Tatę i prześliczną Siostrzyczkę, która wesoło skacze wokół łóżeczka Braciszka...Nie zapomnę tego widoku - Oni - wszyscy razem...Rodzina - na dobre i na złe i On - w centrum - ukochany Synuś i Brat.

Kolejne doby przynoszą powrót do boxu nr 2., krok do tyłu, rozpacz, łzy i strach... o życie mojego Cudu...
Przynoszą widok, który powraca w myślach, mimo że tak bardzo bym chciała o nim zapomnieć. Który powoduje, że się boję. Boję, bo wciąż pamiętam...
Pamiętam, bo wtedy widziałam... koniec.

sobota, 27 kwietnia 2013

W łóżeczku

Był to chyba 5 sierpnia...Jak zawsze siedziałam u mojej córuni i chyba właśnie jej coś opowiadałam, gdy nagle podeszła do mnie pielęgniarka i powiedziała, że jak tylko zwolni się ''na dole'' ( w sensie na piętrze niżej, gdzie znajduje się Patologia Noworodka) podgrzewane łóżeczko to przywiozą je na górę - dla Emilki! Ależ się ucieszyłam ! Moja córeczka nie  miała już leżeć w inkubatorze, zrobiła ''kroczek do przodu ''. Miała mieć łóżeczko, które wyposażone jest w system podgrzewający, by utrzymywana została odpowiednia temperatura ciałka. Ku mojemu szczęściu, łóżeczko zostało w szybkim tempie dowiezione ''na górę''. Nigdy nie zapomnę tego słodkiego widoku, mojej maleńkiej leżącej dziecinki,  ubranej w czapeczkę, okrytej grubym kocykiem... Była przekochana. To była taka ogromna nowość dla mnie. Od tej chwili mogliśmy nachylać się nad jej twarzyczką, swobodnie przewijać, dotykać bez żadnego skrępowania. Nic nie utrudniało naszych ruchów, a  sama Emilcia... wyglądała jak Aniołek! Dodatkowo - mogłam Ją wyciągać kiedy tylko zechcę! Leżała tak spokojnie. Przyznam, że w pierwszym dniu bardzo mało się poruszała, jakoś ogólnie inaczej się zachowywała. Trochę się tym zaniepokoiłam i podzieliłam się swoimi spostrzeżeniami z pielęgniarką, która natychmiast rozwiała moje obawy - wyjaśniając, że dziecko może różnie reagować na zachodzące wokół zmiany, a już na pewno je w pełni odczuwać i tym samym zmieniać swe zachowanie. Kolejne dnie przynosiły następne sukcesy. W następnych dobach nie potrzebny już był podgrzewany materacyk. Emilka świetnie radziła sobie z utrzymywaniem stałej ciepłoty ciałka. Była bardzo dzielna, a ja z każdym dniem nabierałam nowych sił. Psychicznie czułam się zmęczona, ale gdy tylko byłam '' u Niej '' wręcz odradzałam się na nowo. Liczyło się tylko ''tu'' i ''teraz''. Byłam szczęśliwa, że mogę być tu codziennie i patrzeć jak rośnie moja mała Księżniczka. Szpital był domem - tym pierwszym, bo tam była Ona - ta najważniejsza. Mogę śmiało stwierdzić, że w tamtym okresie byłam już bardzo ''zadomowiona'' w szpitalu. Co dzień widywałam te same twarze, spotykałam się z lekarzami, pielęgniarkami i z innymi rodzicami wcześniaczków,  ze wspaniałymi Mamusiami nadal wspólnie odciągałyśmy mleczko, chodziłyśmy na wspólne obiadki, czy po prostu rozmawiałyśmy i - co  najważniejsze - była Emilcia. To wszystko dawało mi taką niezwykle potrzebną stałość. Każdy dzień przynosił - z reguły - same pozytywne wiadomości. Bezdechy nadal trwały, lecz jakby ich częstotliwość stopniowo malała. Niestety nadal niepokoiły - zarówno nas i lekarzy. Daniel pracował, lecz kiedy tylko miał jakiś wolny dzień spędzał go z nami - w szpitalu. Czułam, że jest przy mnie, ciągle wypytywał o naszą córeczkę, ciągle BYŁ - przytulał, wspierał, lecz wstąpiło w nas małe zagubienie... Uwielbiałam patrzeć, gdy trzyma na rękach naszą Emilcie, gdy Jej czyta, opowiada...Tak bardzo to lubiłam, ale z drugiej strony - zazdrościłam, że teraz trzyma Ją Tatuś, a nie ja. To było takie dziwne, ale tak czułam. Chciałam mieć Ją tylko dla siebie, tulić. Chciałam  dać Jej maksymalną ilość siebie, wynagrodzić krzywdy, każdy ból, każdą maleńką - jeszcze nie widoczną -  łzę. Chciałam dać Jej wszystko...
Nadal nieodłącznym elementem codzienności było poddawanie Emilci tlenoterapii. Na ten moment i jeszcze na dość długi czas, tlen musiał ''ciągle dmuchać'', przypięty gdzieś z boku. Gdy  trzymałam Ją na rączkach, często pielęgniarki przypinały sznureczek do mnie, by dmuchał gdzieś w pobliżu twarzyczki Emilki. 
Najgorsze były pożegnania, tzn. momenty, kiedy opuszczałam oddział, zwykle było to około godziny 19. Zostawiałam Ją, a ja szłam ''na busa''. Czułam tak ogromne wyrzuty - miało to miejsce praktycznie za każdym razem i pogłębiało się kiedy opuszczałam oddział, a Emilka miała otwarte oczka.  Serce mi się krajało...Robiłam wszystko, by tylko zasnęła. Nie chciałam zostawiać Jej, gdy była ''świadoma". Głaskałam delikatnie, nuciłam spokojne kołysanki - byleby tylko zasnęła...Tak bardzo było mi przykro. Każdy kto był w podobnej sytuacji doskonale wie jak to jest. Emilcia błyskawicznie przybierała na wadze. Ważyła już około 2 kg!
Magiczne 2 kg, które w naszym przypadku nie oznaczało wcale wyjścia do domu...
Kolejne dni przyniosły nowe zmiany... I te pozytywne i niestety - tragiczne.
Emilka została przeniesiona do boxu, który przypominał maleńki pokoik, który zamieszkiwał pewien kochany chłopczyk, który na stałe zagościł w naszej pamięci...
Pierwszy dzień w łóżeczku



U Tatusia



czwartek, 25 kwietnia 2013

W świecie naszej córeczki

Przyjeżdżam do Niej codziennie.
Czytam, śpiewam, opowiadam. Kupuję małe książeczki z bajeczkami i jedną wielką księgę - ,,Bajki dla dziewczynek '', która zawiera najpiękniejsze baśnie i opowiastki. Nawet nie wiem kiedy orientujemy się, że przeczytaliśmy naszej Kruszynce wszystkie zawarte na kartach, ponadczasowe opowieści. Pamiętam jak czytałam i w pamięci sama przypominałam sobie niektóre bajki. Swoją drogą wiele naprawdę zostało zapomnianych, a czytając dla mojej córci i dla mnie ''ożyły na nowo''. Ona z każdym dniem jest jakby ''żywsza". Rusza rączkami, nóżkami. Rośnie w oczach. Możemy ją przewijać, wycierać buźkę, trzymać strzykawkę, która wypełniona jest pokarmem. Możemy ją trzymać na rękach. Chwile ''kangurowania'' są chyba najbardziej wyczekiwanym momentem w każdym dniu. Z czasem na oddziale przybywa coraz więcej przytulających rodziców i musimy ''dogadywać się'' co do pory, w celu '' zajęcia sobie specjalnego fotela". Uwielbiam te chwile, kiedy mam Ją w swoich ramionach, czuję Jej ciepło, widzę maleńkie paluszki. W momencie kiedy przytulam Ją do siebie, czuję jakbym tuliła cały mój świat.  Emilcia jest prześliczna i zmienia się z dnia na dzień. Widać Jej'' dojrzewanie''. Każdego dnia widzę to moje Maleństwo i  rodzi się we mnie coraz to większa tęsknota, by mieć Ją przy sobie w każdej chwili. Przyciąga do siebie jak magnez. Czasem mam wrażenie jakby nasłuchiwała co się dzieje. Mam pewien filmik nagrany na komórce w dzień, kiedy Emilka była strasznie ruchliwa. Ciągle poruszała nóżkami, główką, rączkami. Jej oczka były szeroko otwarte. Była taka niezwykła, słodziutka i urocza. Kiedy tylko Daniel postanowił Ją nagrać, nasza córeczka wręcz przestała się ruszać, wydawało się jakby nasłuchiwała lub też odczuwała, że coś kombinujemy z telefonem. Końcem lipca - początkiem sierpnia, panie pielęgniarki zaczynają próbować zdejmować cepap Emilce. Wygląda to tak, że w określonych porach dnia, nie jest zapięty na nosku, ale położony obok główki Emilki, by tlen '' dmuchał''  na Nią. Nadal niepokoją nas jednak spadki saturacji. Z czasem cepap zostaje zastąpiony tlenem dmuchanym z ''rurki''-  wewnątrz inkubatora. Fachowo nazywa się to tlenoterapią bierną. W momencie kiedy cepap znika z małej twarzyczki naszej Emilci, dla mnie samej jest to ogromny przełom i nieopisana radość. Nie znajdowałam słów, by podziękować Bogu. Dziękowałam tak jak potrafiłam. Wszystko działo  się tak nagle, niespodziewanie. Któregoś dnia panie pielęgniarki proponują nam, informują, że jeśli mamy jakieś małe ciuszki to możemy przynieść do szpitala i będą ubierać Emilkę. Bez wahania zgadzam się, choć mam jedynie ubranka w rozmiarze 56. Postanawiam wybrać się do sklepu, by zapytać o jakieś maleńkie ciuszki. Kupuję 2. słodziutkie body w rozmiarze 42, pajacyk 46 i kaftanik ze śpiochami 52. Wcześniej - jeszcze przed porodem - gdybym zobaczyła tak małe ubranka na pewno wywołało by to u mnie wielkie zdziwienie.W momencie gdy je kupowałam, myślałam czy nie będą za duże na Emilkę, choć przyznam się, że body wydawały się być w sam raz. Przypomnę, że mierzyła 32 cm, a to wydarzenie miało miejsce powyżej miesiąca po porodzie, więc była wtedy o kilka centymetrów większa. Body z truskaweczką...Pani pielęgniarka, gdy tylko przyniosłam do szpitala  ubranka dla Emilki, postanowiła, że od razu ubierze Emilkę. Byłam strasznie wzruszona...Zobaczyłam moją Odrobinkę i - po raz kolejny - Jej maleńkość. Emilka ''pływała'' w tym najmniejszym ze wszystkich ubranek - pajacyku. Wyglądała tak inaczej w ubranku, tak bardziej ''domowo'', taki miniaturowy bobasek, choć zdjęcia zrobiłam z powiększenia i wydawała się być całkiem duża. Każdy dzień przynosił nowe nadzieje. Tym co także zmieniło się w wyglądzie naszej kochanej Perełki to... zaczęły robić się jej pucki! Miała maleńkie, ale słodziutkie policzki. Czułam, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, ponieważ każdy kroczek wydawał się być krokiem do przodu.Wtedy myślałam, że już  nic złego nie może się wydarzyć. Niestety - zdarzyło się - za kilkanaście dni, ale o tym traumatycznym dla nas przeżyciu napiszę w osobnym poście, za jakiś czas. Tymczasem przedstawiam moją Kruszynkę, która w tamtym okresie wyglądała tak :



środa, 24 kwietnia 2013

Ciepło maleńkiego ciałka


To był dzień, na który tak długo czekaliśmy, o którym marzyliśmy. Właśnie 21 lipca - po raz pierwszy - mogliśmy wziąć na rączki naszą Córeczkę. Wszystko stało się tak niespodziewanie. 
Kilka dni wcześniej widziałam jak mała Karolinka wtulona jest w swoją Mamusię. Madzia cała promieniała, a ja tak bardzo zazdrościłam i marzyłam o podobnej chwili u nas. Postanowiłam, że zapytam Panią doktor, kiedy to ja będę mogła rozpocząć ''kangurowanie''. Emilka ciągle była ''pod cepapem'', dzieciaczki leżące obok miały tylko ''dmuchany tlen'' lub też wcale go nie potrzebowały. Bałam się, że usłyszę: ''jak tylko będzie sama oddychać''. Szczerze powiedziawszy, byłam pewna właśnie takich słów, i tym samym fakt tulenia w ramionach Emilki, stawał się w mej wyobraźni bardzo odległy. Jak już chyba wcześniej wspominałam, cepap był dla mnie czymś, co wydawało się nie mieć końca. Chyba jak każda Mama, która nie mogła przytulić, wziąć w ramiona swojego dzieciątka - tęskniłam za tym i miałam jakiś wewnętrzny niedosyt, jakąś pustkę. Nie sądziłam, że na drugi dzień, gdy tylko przekroczę drzwi do sali, na której leżała nasza Emilcia, pielęgniarka oznajmi mi tą wspaniałą wiadomość. 
21 lipca...
Gdybym mogła skakać z radości, krzyczeć - to pewnie bym to zrobiła. Gdy powiedziano mi, że będziemy ''kangurować'' czułam tak ogromną radość i podniecenie, że cała drżałam. Zarówno ze szczęścia, jak i - po chwili - ze strachu. Trochę też byłam stremowana. Za chwilę miało nastąpić to, o czym nieśmiało marzyłam.  Pielęgniarka poinstruowała jak mam się do tego przygotować (ściągnąć bluzkę, by Emilka czuła ciepłotę mojego ciała, bliskość, i  starać się oddychać spokojnie), po czym delikatnie zaczęła przygotowywać Emilcię. Usiadłam na fotelu i stało się. Położono mi Ją na sercu, maleńką buźką do ciała, z cepapem, czapeczką i wszelkimi kabelkami, które miała podpięte w inkubatorze i okryto polarowym kocykiem. Była taka cieplutka, delikatna. Tak maleńka. Z trudem powstrzymywałam wzruszenie, czułam, że moje serce bije jak szalone. A miałam się wyciszyć. Boże, tak trudno opisać ten cudowny stan, to poczucie bliskości, więzi, bezpieczeństwa. Czułam taką jedność między nami.  Po raz pierwszy od niespełna miesiąca - od chwili narodzin Emilki - mogłam wziąć ją w ramiona, przytulić i trzymać tak ponad godzinę! Nikt nie odbierze mi tych wspomnień i chyba każda Mama wcześniaczka traktuje takie chwile jako coś przełomowego. Dla mnie była to taka mała-wielka cząstka tego, co miało nastąpić po porodzie. Moja nieświadomość -  w momencie porodu -  pozwalała mi sądzić, że jak tylko Emilcia ''wyjdzie '' na świat, położą Ją na mnie, na moim ciele. Tak chyba jest, jak ktoś rodzi w terminie i bez komplikacji? Ten pierwszy kontakt, więź - ciało do ciała... Tak bardzo o tym marzyłam. Przyznam, że bałam się, że ta cała sytuacja, tzn. przedwczesny poród, inkubator, karmienie sondą i ja siedząca całymi dniami obok, ale nie trzymająca na rączkach, nie tuląca, nie całująca mojej córeczki, nie będę mogła nawiązać tej matczynej więzi. Bałam się, że Emilka nie będzie mnie '' czuła'' , nie będzie wiedziała jak bardzo ją kocham,  i że to ja jestem Jej mamą, która czekała na Nią przez te wszystkie miesiące. Szczerze mówiąc, to było moją obsesją przez długi czas. Tkwiło gdzieś w środku i obsesyjnie walczyło o każde  świadome spojrzenie, dotyk - później - uśmiech.
Chwila, kiedy mogłam wziąć Ją w ramiona była niezwykła. Moja córeczka tak spokojnie spała. Jej uniesiona lekko do góry główka skierowana była lekko w moją stronę. Mogłam na Nią patrzeć, bardzo delikatnie objąć. Czułam tak ogromny spokój, wszystko na oddziale wydawało się być gdzieś ''poza nami''. Byliśmy tylko MY - ja, Emilka i Daniel, który siedział na wprost i z iskierkami w oczach patrzył na nas. Właśnie w tym dniu wypadały Jego imieniny - chyba te najpiękniejsze, bo zaraz po mnie Pani pielęgniarka oddała Emilcię w ręce Tatusia. Wtedy to ja mogłam patrzeć na nich i widziałam to, co widzę do dziś  - ''dwie krople wody ''. W ramionach Daniela, Emilka wydawała się być jeszcze mniejsza. Była wręcz Okruszkiem. To był cudowny widok, który ściskał serce.
Widziałam moje dwa największe Skarby...



niedziela, 21 kwietnia 2013

Twarzyczka

To wydarzyło się całkiem przypadkiem. Zdecydowałam się, że tym razem nie wyjdę na korytarz kiedy pielęgniarka będzie ''odsysać'' wydzielinę z  dróg oddechowych Emilci. Zawsze w tym momencie siostry informowały, że mogę wyjść. Na początku tak robiłam, nie mogłam patrzeć na tę czynność, która - tak samo jak inne tego typu, wyzwalały u mnie jakiś ścisk w sercu. Ten szum, rurki i jak zwykle - moja bezbronna Perełka w samym centrum tego wszystkiego. Tym razem było inaczej. W chwili gdy pielęgniarka poinformowała mnie, że będziemy ''odsysać'', jedynie oddaliłam się, by nie przeszkadzać jej w tej czynności. Stało się coś niezwykłego. Po raz pierwszy - po długim czasie - ujrzałam twarzyczkę mojej Córeczki. Całą - bez czapeczki, cepapu - bez niczego. Podeszłam pod pielęgniarkę i nie mogłam powstrzymać wzruszenia. Powiedziałam, że ostatni raz oglądałam Ją taką kiedy miała respirator ( respirator wyglądał znacznie lepiej od cepapu, choć był czymś strasznym w sensie użycia, bo to on oddychał za Emilkę, a  n- cepap jedynie wspomagał oddech). Emilka była cudowna, miała piękne ciemne oczka. Czułam, że eksploduję ze szczęścia!!! Pielęgniarka powiedziała do mnie ,, zaraz skończę to popatrzysz Mamo i nawet zdjęcie możesz zrobić". Boże, jak ja się wtedy ucieszyłam! Nie wiedziałam co robić z radości. Złapałam szybko za telefon i zaczęłam pisać sms do Daniela, by szybko wracał. Mój Mąż poszedł ''na papierosa''. Był w tym dniu  ze mną w szpitalu, ale akurat chwilę przed ''odsysaniem'' wyszedł. A tu takie wydarzenie!!! Pani skończyła, a ja patrzyłam na moją córcię - dosłownie malutką chwileczkę, bo niestety próba oddechu bez wspomagania od razu kończyła się spadkiem saturacji. Zrobiłam zdjęcie - pierwsze bez cepapu. Emilka była prześliczna. Niezwykłe było to, że jak na Nią popatrzyłam wydawała mi się podobna do mojej Chrześnicy, która za niedługo przyjmie Komunię Świętą -  po raz pierwszy. Teraz dziewczynki są zupełnymi przeciwieństwami z wyglądu, a wtedy  wydawały mi się tak podobne!!! To był dla mnie tak magiczny moment. Nie muszę chyba pisać co czuł mój kochany Mąż, gdy wrócił. Niestety nie zdążył ujrzeć twarzyczki Emilci w całej okazałości, ale za to za kilka dni, to właśnie nasza mała córeczka ofiarowała Mu najpiękniejszy prezent na imieniny...

Wtedy też i ja otrzymałam najcudowniejszą niespodziankę.






sobota, 20 kwietnia 2013

Dr ''Anioł''

Każdy, kto tylko miał przyjemność poznać Panią doktor, której poświęcę tego krótkiego posta, na pewno się ze mną zgodzi, że ta kobieta to Anioł. Nie chcę wynosić nikogo na piedestały, zachwalać, czy doszukiwać się paranormalnych porównań, ale ta kobieta była niezwykła. W białym, lekarskim fartuchu, wręcz z białymi włosami,  z przenikliwym i głębokim spojrzeniem, które mówiło ; '' rozumiem Państwa'', kroczyła szpitalnymi korytarzami, opiekowała się maluszkami na oddziale, zawsze znajdowała chwilę na rozmowę z rodzicami. Uświadamiała, pytała, rozumiała i przede wszystkim - ratowała. Wiem, że to Ona odbywała też pierwsze rozmowy ze '' świeżymi'' rodzicami wcześniaczków, mówiła o następstwach przedwczesnego porodu, o zagrożeniach. Nie chcę tutaj ujawniać czegoś, o czym będę pisać w kolejnych postach, ale - dzięki Bogu -  z nami nikt takiej rozmowy nie przeprowadził. Czasem  nachodzą mnie myśli, że to zupełny przypadek, a czasem wydaje mi się, że nikt tego nie zrobił, bo wszyscy wiedzieli - o mojej nieświadomości, która poniekąd miała dodatni wpływ na mnie samą. Chyba też wiedziała to ta Pani dr... Cieszyło mnie to, ale o tym później. Pani doktor P. była niezwykła. Podziw wzbudzała nie tylko jej wiedza, doświadczenie neonatologiczne, ale i podejście do tych najmniejszych. Ponadto, tym, co udało mi się zaobserwować, było to, że dr traktowała każdego małego pacjenta indywidualnie, wiedziała o nim dosłownie wszystko. Często, gdy z Nią rozmawialiśmy, nie potrzebowała nawet żadnej podpory - w postaci danych medycznych każdego pacjenta, notek sporządzonych w trakcie obchodu, wystarczyło powiedzieć, że '' chcielibyśmy zapytać o naszą córeczkę''. Od pierwszych chwil Pani dr wiedziała kim jesteśmy i o kogo pytamy. Ilekroć pojawiała się wśród innych lekarzy, rodziców czy po prostu przechadzała się szpitalnym korytarzem, wydawało się jakby Jej postać otaczała jakaś poświata, a Ona sama wyzwalała z siebie nieziemski blask. Pamiętam kiedyś spotkałyśmy się w windzie. Wychodziła z sali porodowej i trzymała na rękach maleńkiego dzidziusia, zawiniętego w becik. Powiedziała do mnie :,, właśnie się urodził". Patrzyła na to dzieciątko tak beztrosko -  jakby było jej własnym. Stała z nim w windzie tak  zwyczajnie i spokojnie. Strasznie rozczulił mnie ten widok, Pani dr trzymająca maleństwo wyglądała po prostu uroczo i bardzo naturalnie. To była taka zwykła - niezwykła sytuacja, którą mam przed oczyma do dziś. 

Lekarze neonatolodzy  z Kliniki, w której przebywała Emilka, to ludzie, którym będziemy wdzięczni do końca życia...

Patrzę na  moją Księżniczkę i wiem, że to cud  Boży i  zasługa lekarzy.


środa, 17 kwietnia 2013

,,Ja Ciebie chrzczę...''

Chrzest Święty. To właśnie myśl o tym wydarzeniu, zawitała do mojej głowy zaraz po narodzinach Córeczki. Czułam wewnętrzną potrzebę jak najszybszego '' ochrzczenia '' Emilki. Daniel też o tym myślał, nie musieliśmy więc długo rozważać nad tym tematem. Czego oczekiwałam? Dlaczego chciałam, by ten sakrament przyjęła właśnie w szpitalu? Sama nie wiem, myślałam nad tym, że Emilce jakby wzmocni się '' Boża ochrona'', że będzie naznaczona łaską,  a sam sakrament sprawi, że stanie się dzieckiem Bożym. W istocie  już nim była - jak każdy. Chrzest ... Wiązałam z tym także spokój i jakby większą przynależność do Boga. Mniej więcej tak to czułam, trochę trudno mi to wyjaśnić słowami...
Daniel udał się do księdza - kapelana szpitalnego, lecz Ten był w tym okresie na urlopie, dlatego też polecił sympatycznego i bardzo wesołego kapłana, który mógłby go zastąpić. 18.07. nasza córeczka przyjęła Chrzest, na którym zostały nadane jej imiona : Emilia Maria. Emilia - bo to imię, które mieliśmy zaplanowane dla Niej już w czasie ciąży, i które bardzo nam się podobało,  a Maria - bo zarówno moja ukochana babcia, jak i babcia Daniela noszą to imię. Rodzicami chrzestnymi zostali: mój brat oraz siostra mojego Męża.
W dniu Chrztu Świętego, rankiem, byłam trochę poddenerwowana, nie wiedziałam jak wygląda taka ceremonia w szpitalu, na oddziale intensywnej terapii. W głębi duszy marzyłam, że na moment chrztu Emilce ściągną cepap, że ją wezmę w ramiona. Tak bardzo chciałam ujrzeć jej twarzyczkę -  w pełni . Niestety tak nie mogło być. Wszystko - jak zwykle - odbywało się wedle ścisłych oddziałowych zasad. Panie pielęgniarki miło mnie jednak zaskoczyły, bo przed samym chrztem zapytały czy mają jakoś ubrać Emilkę. Z radością - zgodziłam się. Moja Perełka miała na sobie biały kaftanik - na niej to wyglądało jak sukieneczka. Z boku miał wyhaftowaną literkę ''M". Strasznie mnie to wzruszyło, ''M'' skojarzyło mi się z Matką Bożą. Pomyślałam też, że kaftanik - być może - był wcześniejszą własnością  jakiejś Marysi lub Madzi, jakiejś innej miniaturowej dziewczynki, która tak samo leżała na tym oddziale. Widziałam moją Kruszynkę w białym ubranku, oczekującą na chrzest. To było niezwykłe. Mała wesoło ruszała nóżkami, była bardzo ''ożywiona''. My, rodzice chrzestni i kapłan, zebraliśmy się wokół inkubatorka Emilki. Ksiądz wypowiadał znamienne słowa, delikatnie naznaczył główkę naszej Emilki. ''Ja Ciebie chrzczę...'' - słowa, które powodowały u mnie jakiś ścisk, wewnętrzne poruszenie. Chrzestny trzymał niezapaloną świecę, Mama chrzestna - szatkę. Strasznie trudno opisać co dokładnie wtedy czułam. Patrzyłam na Nią, taką bezbronną, maleńką, w cepapie, w czapeczce i w tym białym kaftaniku. Przez głowę przetaczało się tysiąc myśli. Cały obrzęd trwał bardzo krótko, a ja czułam jakbym była z Nią. Tylko ja, Ona, inkubator i gdzieś w otchłani słyszane echo słów kapłana. Patrzyłam na tą moją maleńką dziecinkę i  tak bardzo pragnęłam wziąć ją w ramiona. Emilka w trakcie dostała nawet czkawki, wesoło poruszała nóżkami. Moja córeczka kochana, chyba czuła, że odbywa się właśnie coś bardzo ważnego.
Ilekroć wspominam ten moment, czuję zawsze takie samo napięcie, czuję podobny ucisk w gardle. Czuję, że tak miało być, że dobrze zrobiliśmy, decydując się na jak najszybszy chrzest, ale... 
No właśnie. Wątpliwości też są, może nieuzasadnione, ale często nawiedzają mnie dziwne myśli. Zdarza się, że mam poczucie, że poprzez chrzest w szpitalu odebraliśmy Emilce, spotkanie z Bogiem - w kościele. To pierwsze, tak uroczyste spotkanie. Kiedy jesteśmy na Mszy Świętej i odbywa się chrzest jakiegoś dzieciątka, z trudem powstrzymuję wzruszenie, ( choć obecnie już staram się nad tym bardzo panować). Zdarza się, że wizualizuję sobie Nas -  w miejscu tej pary z dzieckiem. Ja - trzymająca Emilkę, obok Tatuś i Rodzice chrzestni, a  przed ołtarzem, obok - kapłan wypowiadający  ,, Emilio Mario, Ja Ciebie chrzczę w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego...". Emilka nie ma cepapu, ma białe ubranko, może becik ?, chrzestny trzyma palącą się świecę...
Stoimy przed Bogiem. W kościele.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Maleńka wielka Emilka

Mijały kolejne dni, a ja zaczęłam przyzwyczajać się do nowego rytmu. Po około tygodniu Daniel wrócił do pracy, więc sama jeździłam do naszej Emilci. Nasza maleńka z każdym dniem nabierała nowych sił, rosła w oczach. Gdy tylko wchodziłam na oddział, witałam się z Emilką i wypytywałam pielęgniarki o wagę, ilość spożywanego pokarmu itp. Pamiętam, po około 2. tygodniach moja córeczka ważyła 1260 g. Tak bardzo się cieszyłam. Każdy gram był na wagę złota, każdy zjedzony ml pokarmu - nieopisaną radością i powodem do dumy. Czasem jednak martwiło mnie, że Emilka jakby ''zwracała'' pokarm, tzn. nie strawiła go i  zalegał w brzuszku. Zdarzało się i tak, że nie tolerowała mojego mleka, o czym już wspominałam. Trwało to okresowo. Przez czas nietolerancji podawali jej specjalną mieszankę. Wszystko sondą, ale miłym gestem ze strony pielęgniarek było to, że mogłam trzymać strzykawkę, kiedy ''schodził'' z niej pokarm dla mojej córeczki.To tak  jakbym pośrednio ja ją karmiła. Tak to czułam. Rureczkę od sondy Emilka miała przeważnie w nosku, ale niekiedy też w buźce. Podobno to normalne postępowanie i sonda w każdym z tych miejsc jest tak naprawdę mało odczuwalna dla dzieciątka. 
Każdy dzień był walką, przynosił nowe sukcesy, ale i porażki. Emilcia była bardzo dzielna, często Jej to powtarzałam. Wiedziałam, że słyszy i się nie poddaje. Tak jak już wcześniej pisałam - jej walkę widać było całym  maleńkim ciałkiem. Na tak małej dziecince widać każdy szczegół, każda strzykawka wydaje się mieć kolosalną wielkość, każdy oddech powoduje całościowe ruchy- nawet widać bicie serduszka...Z czasem kolor jej skóry ujednolicił się, zniknęło zaciemnienie na twarzyczce, coraz częściej otwierała prześliczne oczka. Była takim maleńkim Skarbem.
Któregoś dnia, kiedy przyjechałam do Emilci - ku mojemu zaskoczeniu - zastałam zmianę. Już na samym wejściu wskazano mi nowe miejsce mojej córeczki. Trafiła do boksu nr 2 i leżała w innym inkubatorze. Pielęgniarki chyba zauważyły moje zaniepokojenie i same wyprzedziły pytanie jakie chciałam zadać. Poinformowały, że takie zmiany są na oddziale ''na porządku dziennym'' i nic się nie dzieje.
Moja Emilcia leżała teraz koło uroczej Karolinki ( Córeczki Madzi ), która wagowo była tak samo maleńka jak Emilcia. Leżały obok siebie bardzo długo, a każdy sukces jednej czy drugiej stanowił o nadziei dla każdej ze stron - naprzemiennie.
Mogliśmy przewijać naszą  Kruszynkę. Pampersik był tak maleńki ! Pamiętam, jako pierwszy, przewinął Emilkę Tatuś, kiedy ja odciągałam pokarm. Zaproponowała Mu to pielęgniarka, a On  bez wahania się zgodził. Później z dumą mi to relacjonował, a ja zazdrościłam i jednocześnie bałam się czy ja sobie poradzę, kiedy nastanie moja kolej. Teraz to może wydawać się śmieszne, w ogóle może być dziwne dla przeciętnego rodzica, ale zapewniam, że przewijanie takiego Maleństwa - na samym początku, wydawało mi się nie lada wyczynem. Gdy potem doszłam do wprawy, wręcz spieraliśmy się kto ma to zrobić. Daniel był dużo odważniejszy ode mnie - w każdej kwestii. Tak jest do dziś. Z czasem nawet opanowaliśmy zakładanie/poprawianie ''cepapu''. Cepap...myślałam, że to nigdy się nie skończy...Emilka bardzo długo potrzebowała wspomagania przy oddychaniu. Bezdechy były nadal bardzo częste, a ja wobec nich czułam się kompletnie bezsilna. Gdy tylko wydawało mi się, że już się do tego przyzwyczajam, to następował jakiś drastyczny spadek saturacji, który przerażał. Nadszedł dzień kiedy był bardzo niski...
I stało się. Powtórzył się drugi raz, potem kolejny...
Padło przypuszczenie : INFEKCJA.
Pani doktor zleciła wykonanie badań. Emilka była wyraźnie osłabiona, wydawała się bledsza, mało się poruszała. Miała wtedy około 2,5 tygodnia...Otrzymawszy wyniki, Pani dr poinformowała nas, że to INFEKCJA GRZYBICZA...
Byłam załamana. Do tej pory nic nie zapowiadało jakiegoś zwrotu wydarzeń. Byliśmy przerażeni. Przecież Ona była tak maleńka, wszystko mogło jej zaszkodzić, a co dopiero infekcje...Znowu pojawił się ten paniczny strach. Walczyłam sama ze sobą - chciałam być silna - dla Niej. 
Emilka dzielnie poradziła sobie z tą ''przeszkodą''. W ciągu kilku dni pokonała zapalenie. Mimo jeszcze częstszych bezdechów - wytrwała na ''cepapie'', na szczęście nie powróciła na respirator. Tak się tego bałam...Była cudowna, tak mała, a tak silna . Uwielbiałam być przy Niej. Dawała tyle spokoju, bezpieczeństwa....  Pośród tej szpitalnej otoczki, szumu, pikania aparatury... była CISZĄ, NADZIEJĄ, MIŁOŚCIĄ, WIARĄ I ŻYCIEM. Moja dzielna córeczka. Po raz kolejny musiała mieć podawaną krew ( w sumie miała 3 razy), a jej ciałko w wielu miejscach było nakłuwane. Nie zapomnę momentu kiedy przyszłam do niej i miała wbity wenflon w główkę. To było straszne, doznałam szoku. Pielęgniarki wytłumaczyły, że takie wkłucie jest czymś normalnym, pozwala ''odpocząć'' innym żyłkom na ciele, a tym samym jest zupełnie nieszkodliwe - główka ma bezpieczne żyłki powierzchniowe. Chciało mi się płakać, gdy to zobaczyłam pierwszy raz. Przez myśl przetaczało się tysiąc pytań, już podejrzewałam coś strasznego. Znowu pojawiła się myśl - zresztą ciągle była : Boże, przelej wszystkie Jej cierpienia na mnie...
Powoli zbliżało się wydarzenie, o którym myśl przyszła  u mnie tuż po porodzie.
Chrzest Święty.
W szpitalu.

sobota, 13 kwietnia 2013

Siła jest KOBIETĄ, czyli o ''Kamiennym Kręgu''

Chyba w drugiej lub w trzeciej dobie, pobytu Emilki na oddziale moje oczy - bardziej świadomie - zaczęły zauważać to, co dzieje się wokół. I zobaczyły coś niezwykłego...
Zobaczyłam salę, a w niej nie tylko grupę pielęgniarek zgromadzonych przy stoliku, w gotowości gdy tylko pojawi się '' alarm '', nie tylko inkubatory, ale małe człowieczki w nich mieszkające. Nie tylko puste krzesła, ale siedzących rodziców. Zobaczyłam to wszystko, co mnie otacza. Wcześniej to było, ale skupiałam się jedynie na mojej Emilce i na sobie. Widziałam, że obok inkubatora mojej córeczki jest inny, że leży tam jakiś maluszek, trochę większy od mojej Emilki. Nawet powiedziałam ''dzień dobry'' do pewnego Pana ( tym Panem - tata Marysi ), gdy po raz pierwszy przyszłam do mojej Kruszynki, a on siedział nieco dalej. Widziałam, że Ktoś jest obok, ale na początku nie myślałam nad tym wcale. Wszystko wydawało się takie potężne, wielkie, nieznane i obce. Czułam, jak gdybym na sali była tylko ja i moja córeczka. Słyszałam tylko dźwięk spadającej saturacji, miganie monitorka. Trwałam w przekonaniu, że dotyczy to tylko nas.
Kolejne doby zmieniły wszytko. Otworzyły moje oczy na to, co dzieje się wokół. Pamiętam, kiedy siedziałam przy Emilci moim uszom dał się słyszeć melodyjny, męski, pełen wigoru śpiew. Z ust siedzącego nieopodal Taty słychać było : Maryś moja Maryś, Gdy strumyk płynie z wolna i wiele innych piosenek. Pierwszą moją myślą było : Po co On tak śpiewa? I tak głośno? Trochę nawet mnie to krępowało, nie wiedziałam jak mam się zachowywać, czy udawać, że to słyszę czy nie... W tamtym momencie nie wiedziałam, że sama zostanę takim ''śpiewającym rodzicem'' . I że tak bardzo to polubię. Kilka chwil po tym, pielęgniarki powiedziały nam, jak należy wspomagać rozwój wcześniaczka, jak umilać pobyt na oddziale, jak spędzać tu czas. Śpiewanie i czytanie były znaczącymi elementami.


 Początki spędziliśmy w boksie nr 1, gdzie poznałam Mamę  i Tatę Marysi - uroczej dziewczynki, która gdy przyszła na świat ważyła o wiele mniej od mojej Emilki. Nigdy nie zapomnę rozmów z Mamą tej dziewczynki, nie utrzymywałam z nią, aż takich kontaktów jak z dziewczynami z ''Kamiennego Kręgu'', ale często rozmawiałyśmy. Była przemiłą osobą, która bardzo pomagała mi w tych pierwszych chwilach na oddziale. To Ona na samym początku powiedziała, że będzie dobrze, że JEJ Marysia, też tak miała ( częste spadki saturacji), że była jeszcze mniejsza. Mówiła mi kiedy mam wzywać pielęgniarkę, a kiedy wystarczy lekko poruszać nóżkę Emilci, by ''przypomniała sobie'' o oddechu. Nigdy nie zapomnę jej uśmiechu na twarzy, spokoju, który wręcz emanował od niej. Często siedziała przy Marysi z książką, robiła wszystko tak naturalnie. Czasem, gdy już później spotykała mnie na korytarzu zawsze promieniała tym samym uśmiechem i z ochotą wypytywała o Emilkę. Pamiętam raz stałyśmy przed szpitalem, spotkałyśmy się przypadkowo - ja szłam do Emilki z przerwy, Ona wychodziła ze szpitala. Rozmawiamy, a Mama Marysi nagle ''macha'' ręką do jakiejś kobiety, która idzie ulicą, po czym zwraca się do mnie:

Wiesz, to taka znajoma Pani. Jak spotkałam się z nią niedawno to przepraszała mnie strasznie, że nie zadzwoniła do mnie jak dowiedziała się o  Marysi. Mówiła, że nie wiedziała co ma mi powiedzieć. A ja jej na to: A co miałaś mi mówić? Ja i tak wiedziałam, że będzie dobrze.

Minęło już kilkanaście miesięcy, a ja pamiętam te słowa, tę całą sytuację. Mama Marysi - Beata - właśnie taka - głęboko wierząca w to DOBRZE, pełna siły, energii i uśmiechu. Dodająca otuchy.
                                  
KAMIENNY KRĄG

Już od kilku dni zastanawiam się, jak napisać o Tych, którzy zajęli bardzo ważne miejsce w moim sercu, jak wyrazić wdzięczność, przyjaźń, podziw wobec Tych, co ''żyli nie tylko tym''  co my, ale byli prawdziwymi bohaterami. Chyba żaden opis nie odda wielkości tych osób, ich odwagi, siły i pomocy za jaką ja będę wdzięczna do końca życia.
Namiastkę ich historii poznałam już w szpitalu, znacznie więcej dowiedziałam się później.  Teraz mogę otwarcie powiedzieć: to najdzielniejsze Kobiety jakie poznałam w życiu. Osóbki, dzięki którym zrozumiałam bardzo wiele, dzięki którym ''pogodziłam się z tym wszystkim'', doceniłam o wiele więcej niż wcześniej doceniałam i ...pozbierałam się. Od nich otrzymałam to, czego nie udało mi się  ''wyżebrać'' od niektórych osób -  ZROZUMIENIE i WSPARCIE.
Ada, Madzia i Ewa...
Bo to o Was - moje Drogie.
Chciałoby się pisać wiele, po stokroć wymawiać DZIĘKUJE.


 Madzia - mama przecudnej Karolinki, która przyszła na świat około tygodnia przed naszą Emilką.  O ile dobrze pamiętam, po raz pierwszy coś więcej porozmawiałyśmy, gdy wspólnie odciągałyśmy pokarm. Madzia miała bardzo duże, piękne, błyszczące oczy. Zawsze przykuwały moją uwagę, bo tlił w nich taki blask, przejmujący blask. Zawsze zwracam uwagę na czyjeś oczy, a jej były i są! niezwykłe. Była bardzo spokojną osóbką,  przejmującą się wszystkim. Wyglądała bardzo ładnie i  młodo. Pamiętam raz powiedziałam do Daniela, że rozmawiałam z Magdą o pracach magisterskich i mówiła mi o swoim temacie ( z tego co pamiętam pisała coś o wycieczkach przedszkolaków ?). To znaczy,  że musi być mniej więcej z mojego wieku - skomentowałam do Męża. Z taką czułością zwracała się do swojej Kruszynki. Miała przepiękny, melodyjny głos. To jak śpiewała zachwycało nie tylko mnie, mojego Daniela, ale i pielęgniarki, które czasami komentowały to co się dzieje wokół, a mnie czasem tak uroczo było tego słuchać ;-) Dodam, że moja Emilcia i Madzi - Karolcia były prawdziwymi sąsiadkami, w boxie nr 2, gdzie my byłyśmy najdłużej, do którego często powracała Emilka po późniejszych innych zmianach lokum. Zazdrościłam, bo Madzia była dobrze zorganizowana, świetnie kontrolowała pory odciągania pokarmu i to ona często przywoływała mnie do porządku ''zabierając na wspólne 'odciągania''. Widać było na odległość, że ''żyje'' Karolinką, że żyje miłością do dzieci. Tkwiła w niej tajemnica, którą poznałam wiele miesięcy później...Tajemnica, która sprawiła, że zaczęłam jeszcze bardziej doceniać wszystko co było mi dane, że zaczęłam mocniej dziękować Bogu za życie Emilki...

Ewusia - Mama maleńkiej majowej Gwiazdeczki - Hanusi. Zawsze zadbana, ładna,  ciepła, uśmiechnięta i drobniutka. Często spotykałyśmy się, gdy przychodziła do Hanusi, wieszała swój płaszczyk na wieszaku, a ja już z daleka to widziałam i  uśmiechałyśmy się do siebie. Jej córeczka miała takie słodkie ''pysie'', króciutkie blond włoski, Mama była w Niej zakochana ''po uszy''. Zawsze z taką radością opowiadała o każdym ''kroczku do przodu'' małej Hani. Raz złożyło się tak, że ja, Daniel i właśnie mama Ewusia wybraliśmy się wspólnie na Mszę Św. Była niedziela, popołudnie, a my razem modliliśmy się...o to samo zapewne... Pamiętam wtedy na Mszy ukradkiem popatrzyłam z boku na Ewusię - miała pełne nadziei oczy...była bardzo skupiona. Któregoś dnia Ewa powiedziała mi :
Mama, pamiętaj - jak tylko pojawi się pierwszy ząbek, od razu czyścić.
Tak mnie to zdziwiło, ale tylko doczekałam się po kilkunastu miesiącach tego pierwszego ząbka u Emilci, słowa Ewci pojawiły się w pamięci. Nie zapomnę też jak nasze dzieciaczki ''ulokowano'' w jednym boksie. Emilka, Karolinka i Hanusia...obok siebie. Trwało to jakoś krótko, pamiętam, że śmiałyśmy się, że potem  rozdzielili nas, abyśmy nie plotkowały między sobą...Ewa to kolejna Mama bohaterka, silna kobieta, którą całym sercem podziwiam...

Adusia - Mama Adrianna;-) Pisałam, mówiłam do niej nie raz - to, co powtórzę teraz : gdyby ktoś jej nie znał, nie miał wiedzy jaką mam ja i inni, nigdy nie uwierzyłby, że ta filigranowa, wręcz chudziutka, śliczna blondynka jest Mamusią trzech wspaniałych dziewczynek - Zuzi, Lenki i Tosi. Mama z potrójnym szczęściem - jak nazwała ją Madzia. Z całej trójeczki chyba Zuzia jest najbardziej podobna do Mamy. Wszystkie są prześliczne. Adę poznałam nieco później niż dziewczyny. Jej pierwszy obraz jaki mam w pamięci jest taki, że siedzi sobie ta drobniutka kobietka na korytarzu, odciąga pokarm, a jej Mąż informuje ją ile jeszcze minut jej pozostało do zakończenia. To był tak uroczy widok. Oj, tak było. Pamiętam początki, ja jeszcze na swoim ''ręcznym'' laktatorze, a obok mnie właśnie ta Mama z ''bzyczącym elektrycznym'' i  Mężem. Później jakoś spotkałam dwie Babcie, które zaczęły ze mną rozmowę na korytarzu, gdy ''odciągałam''. Pytały czy na oddziale też leży mój dzidziuś, ja potwierdziłam. Panie odrzekły, że : ''my mamy tu trzy wnuczki''.  Bardzo się zdziwiłam... pomyślałam : trojaczki??? Potem sama poznałam tę uroczą, pełną siły i energii Mamusię, która cała promieniała, gdy opowiadała o swoich córeczkach. Która wnosiła tyle ciepła i radości w ''nasz kamienny krąg''. Była i jest bardzo dzielna. To kolejna odważna Mama.

Wszystkie byłyśmy mamami wcześniaczków, w małym pielęgniarskim pokoiku odciągałyśmy pokarm, chodziłyśmy na wspólne obiadki. Mała klitka stała się miejscem, którego ściany słyszały chyba każdy temat. Były wzruszenia, strach, porady, nagany, a także humor i uśmiech. Nazwa ''Kamienny krąg '', pochodzi od zastoi mlecznych, których chyba jedynie ja nie miałam, no może raz? Choć nawet do końca nie wiem jak się ''czuje'' zastój, ale dzięki owym koleżankom wszystkie objawy znam. Opisałam każdą, z tych dzielnych Mam, zrobiłam to podobnie jak Mama Ada na blogu. Niezwykłe jest to,że gdy tylko poznałam każdą z nich...od pierwszej rozmowy - czułam,  jak gdybym  znałam je od lat...

Czasem wydaje mi się, że samo DZIĘKUJĘ jest ''za małym '' słowem, by określić wdzięczność, że ludzkość powinna znać słowo jeszcze ''większe niż dziękuję''. Gdyby istniał jakiś bardziej znaczący wyraz - ofiaruję go WAM. Chyba do końca życia będę dziękować Bogu, że postawił na mojej drodze tak wartościowe osoby. To żadne podlizywanie w stosunku do Was, które to pewnie przeczytacie. Dla mnie zawsze będziecie WIELKIE i nic nie zmieni moich własnych myśli. Chciałabym Wam jakoś pięknie podziękować...Napiszę tu coś, co może już gdzieś słyszałyście, coś co mnie tak bardzo wzrusza, za każdym razem kiedy to czytam. Po pierwsze wzrusza, bo samo w sobie jest piękne, po drugie - wyzwala  u mnie myśli o kruchości, a zarazem sile Kobiet - o Waszej odwadze. Nie wiem czyj to wiersz, dostałam go jako dedykację w książce, od mojej koleżanki - kolejnej dzielnej Kobiety, która zmierzyła się z potworną chorobą.Wygrała. Jest NIEZWYKŁA. Kiedyś napisała mi:

Siła jest Kobietą,
Na imię jej Odwaga,
Delikatna obywatelka świata,
Półoddechem słów wczorajszych,
Pisze pamiętnik kobiecością muśnięty.
Skrytością serca pasjans z obłoków układa
Romantyczka i siłaczka.
Łzami ziemię użyźnia.

Kobieta - mimo  delikatności - odważna, waleczna, w ukryciu płacząca. Bohaterka.

Dziękuję Wam za wszystko - dziękuję z całego serca. Czuję się taka ''malutka'' wobec tego wszystkiego, co przeżyłyście...chylę czoła przed Wami... dziękuję, że Was poznałam. Jeśli cokolwiek uraziło Was w tym opisie lub napisałam za dużo - PRZEPRASZAM Z CAŁEGO SERCA. 
Dziękuję, że ciągle jesteście...

środa, 10 kwietnia 2013

Cytomegalia i SERDUSZKO

Pierwsza noc po wypisie była długa i męcząca. Nie spałam, ale czuwałam. Myśli krążyły wokół Emilki, przerywane były płaczem i godzinami wyznaczonymi  na ''odciąganie'' pokarmu. Nerwowo spoglądałam na telefon, nie tylko by kontrolować czas, ale upewnić się, że nikt nie dzwonił. Nikt -  z Kliniki Neonatologii . Tak bardzo się bałam jakiegoś strasznego telefonu -  złych wiadomości.
Przebudziliśmy się. Ku mojej radości nastąpiła mała zmiana planów i Daniel mógł wziąć kilka dni wolnego, ze względu na wyjątkową sytuację. Urlop ciągle czekał na magiczną chwilę, kiedy wszyscy będziemy w domu, we trójkę. Daniel będzie ze mną przez pierwsze dni, będziemy razem u Emilki. Cieszyłam się, tak bardzo Go potrzebowałam...Po szybkim śniadaniu pojechaliśmy do naszej Kruszynki. Całą drogę dręczyły mnie myśli co zastanę gdy przekroczę drzwi oddziału. Jak minęła JEJ noc? Co powie Pani dr? Gdy tylko zobaczyłam drzwi wejściowe, serce zaczęło bić mocniej, czułam wielkie napięcie.
Najpierw mycie rąk, dezynfekcja, ocieranie. Gdy teraz o tym myślę, pamiętam jak bardzo skupiałam się nad tym, aby nie zmienić kolejności tych czynności. Bardzo się stresowałam, że o czymś zapomnę. Podobnie - w późniejszym czasie było z przewijaniem Emilci na oddziale, zakładaniem maleńkiego pampersika, z obracaniem na boczek. Wydawało mi się to tak bardzo skomplikowane i wymagające maksymalnego skupienia. Z czasem stało się nawykiem, który cieszył, bo prowadził do NIEJ lub wyzwalał myśli, że kiedyś będę to robić'' bez nadzoru'', w domu. Oczywiście chodzi mi tu o przewijanie i obracanie na boczek, a także o wszystkie  rytuały związane z pielęgnacją.
Emilcia spała w swoim przeźroczystym domku. Była cudowna, tak maleńka i cieplutka - jak zawsze. Otworzyliśmy okienka od inkubatorka i położyliśmy swoje dłonie na jej małym ciałku. Daniel z jednej strony, ogrzewając główkę, a ja nóżki -  z drugiej. Trwaliśmy w tym stanie. Byłam zestresowana, ręka nadal drgała. Czułam, że jestem pod ciągłą obserwacją personelu. I tak było...Na początku taka sytuacja bardzo mnie krępowała, wręcz bałam się tego. To było takie dziwne uczucie. Taki wewnętrzny strach, który kazał mi myśleć, że ktoś tylko czyha na to, żebym coś zrobiła źle, by móc mnie upomnieć, skrytykować lub zabronić przychodzić do Emilki. Czułam, że siostry na oddziale egzystują w przekonaniu jakby moja córeczka była bardziej ich - niż moja. A może to ja, mimo iż od pierwszej chwili kochałam JĄ całym sercem, nie potrafiłam uświadomić sobie, że  jest moja? To wszystko stało się tak szybko. Mój mózg szwankował - i to bardzo. Z czasem oswoiłam się z tą sytuacją, zadomowiłam się na oddziale. Uwielbiałam pielęgniarki, które na samym początku traktowałam ''wrogo''. Małymi kroczkami zmierzałam w nowy nieznany dotąd świat, w nową rzeczywistość.
Badania w kierunku cytomegalii wskazywały na to, że Emilka nie jest zarażona. Tak bardzo się bałam wyniku, choć nie wiedziałam jeszcze wtedy do końca jak objawia się ta choroba u osoby dorosłej, a co dopiero u takiego maleństwa, nie wiedziałam czym grozi. Pamiętam, będąc w ciąży czytałam trochę na ten temat, ale zbytnio nie wdawałam się w szczegóły. Nie dotyczy mnie to - pomyślałam. Badania mam w porządku.  Nie wiedziałam, że jestem zarażona, dowiedziałam się w momencie porodu. Nie wiedziałam też, że - o ile dla przeciętnej kobiety cytomegalia nie jest niczym strasznym, o tyle dla kobiety ciężarnej jest zagrożeniem dla jej dziecka. Poważnym zagrożeniem, które może spowodować  wady rozwojowe. U wcześniaków ryzyko jest jeszcze większe. Poprosiłam dr M., aby wyjaśniła mi na czym polega ta choroba. Emilka nie była zarażona, ale badania miały zostać powtórzone. Cytomegalia - u  osoby dorosłej może przebiegać wręcz bezobjawowo, a jeżeli już miewa jakieś symptomy, to przypominają one objawy wczesnej grypy lub przeziębienia. Myślałam, że z chwilą gdy nie zostanie zdiagnozowana u Emilci, myśl o tym wirusie zniknie bezpowrotnie. Stało się tak jedynie na kilka tygodni...
Któregoś dnia,  siedząc przy Emilci, niechcący usłyszałam rozmowę Pani dr z jedną z mam, która właśnie urodziła. Rozmowa dotyczyła cytomegalii w pokarmie kobiecym! Zamarłam. Pierwszą moją myślą było to, że przecież ja byłam zarażona, a mleko codziennie oddaję w pojemniczkach, toteż wirus mógł dostać się wraz z pokarmem do Emilki ! Był to okres kiedy Malutka tolerowała moje mleczko, była nim karmiona za każdym razem, sondą.  Boże, jak ja wtedy się wystraszyłam. Czułam, że za chwilę zapadnę się pod ziemię. Na korytarzu zaczepiłam tę Mamę, grzecznie zapytałam, uzasadniłam swój niepokój. Dowiedziałam się, że ona także miała cytomegalię i po porodzie dostała skierowanie do laboratorium, w celu zbadania pokarmu. Mój niepokój pogłębił się i przerażona udałam się do pani dr opiekującej się Emilką. Rozmowa trochę mnie  uspokoiła. Pani dr powiedziała, że dostanę skierowanie na badanie pokarmu, jednak ona uważa, że cytomegalia powinna u mnie minąć  po porodzie. Tłumaczyła wskaźniki choroby powołując się na wyniki badań w kierunku przeciwciał IgG i IgM. Nie będę się rozpisywać,  ponieważ nie do końca jestem obeznana w tym temacie, nie pamiętam też szczegółów tej rozmowy. W kilka dni później udałam się do laboratorium. Nie muszę chyba pisać co przeżywałam, aż do tej chwili. Czułam się beznadziejnie... Było to jakoś trzy tygodnie po urodzeniu. Wszystko w miarę zaczynało się stabilizować - przynajmniej w pewnych sytuacjach, na pewnych obszarach - że to tak nazwę,  a ja zaczynałam ''zadomawiać'' się na oddziale. Strach o to, że Emilka mogła  zarazić się ode mnie, powodował nawrót potężnego uczucia winy. Nosiłam ''je'' zawsze w sobie, noszę i teraz, ale wtedy czułam się do reszty ''naznaczona''. Do chwili kiedy nie przekonałam się, że jestem zdrowa i nie zarażę mojej córeczki, nie mogłam patrzeć na swoje mleko, tzn. patrzyłam, bo odciągałam - choć nieregularnie, ale wszędzie widziałam moją winę, moją chorobę, moje zło. 
Oddanie pokarmu do badania, wiązało się  z tym, że muszę oddać go ''na świeżo'', czyli odciągnąć na miejscu, tzn. w pokoiku,  w budynku gdzie znajduje się laboratorium. Nigdy nie zapomnę tego faktu. Byłam tak zestresowana siedzącą na wprost i patrzącą na mnie kobietą, której miałam oddać kubeczek z pokarmem, że w istocie nic nie chciało mi ''lecieć''. Mój - już wtedy - elektryczny laktator bzyczał w pokojowej ciszy, a ja modliłam się o choćby  kilka kropelek. Dodam, że Pani siedząca na wprost, już na ''dzień dobry'' powiedziała, że potrzebuje co najmniej pół pojemniczka. W efekcie moich próśb zgodziła się na 1/5. Po chyba dwóch dniach, pani dr poinformowała mnie o wyniku... był ujemny. Odetchnęłam z ulgą.

Kontrola serduszka wskazuje na otwarty przewód Botala, wadę serca - podobno częstą przypadłość u wcześniaczków. U Emilki zostaje on zamknięty farmakologicznie. Kilkanaście dni po zdiagnozowaniu PDA, Pani dr wspomina mi o jakimś NOWYM otworku w przegrodzie międzyprzedsionkowej. Emilka ma szmery na serduszku.
W tamtej chwili nie potrafię zrozumieć o co dokładnie chodzi, podczas kolejnych rozmów często pytam o ten ''ubytek'', ponieważ Pani dr zaznacza, że to może samoistnie się zamknąć i musimy poczekać. W momencie wypisu wspomniany wyżej otworek okazuje się zdiagnozowanym ASD II. Wadą serca, która musi być kontrolowana przez kardiologa.
Kolejne kontrole okulistyczne wykazują brak objawów świadczących o retinopatii. Strasznie się cieszę, choć ''serce mi się kraje'', kiedy oglądam moją Kruszynkę tuż po badaniu. Najchętniej oszczędziłabym jej tego cierpienia, choć wiem, że takie kontrole są konieczne. Opuchlizna i zaczerwienione oczka wyzwalają we mnie ogromny ból. Już później w czasie wizyt u okulisty, nie mogę patrzeć na moment badania...

Pisząc bloga, trochę mieszam różne fakty, umiejscowienie czasowe wydarzeń. Robię tak tylko dlatego, by przedstawić wynikową niektórych wydarzeń, by sama się w tym nie pogubić. W kolejnym poście znów o pierwszych dobach i o tym, że nie byliśmy sami na oddziale...

wtorek, 9 kwietnia 2013

Do domu



Ten dzień był dla mnie koszmarem. W czwartej dobie zostałam wypisana ze szpitala. Nie wiedziałam co będzie dalej, jak zniosę fakt, że będę musiała być '' z dojazdu''. Będę 25 km od szpitala, w domu. Niby tak blisko, ale ja zaczynam wszystko kalkulować czasowo. W grę wchodzi dojazd ''busami'', a liczy się każda minuta. Każda minuta z NIĄ. Układam już w głowie cały plan, ale jeszcze nie dochodzi do mnie, że za chwilę opuszczę szpitalne mury. Opuszczę je sama...
 Ustaliliśmy, że Daniel wróci do pracy, by swój urlop wykorzystać w czasie kiedy nasza córeczka będzie z nami, w domu.  Będę sama przyjeżdżać i po prostu być z nią w ciągu dnia.W momencie wypisu nie wiem praktycznie nic, tzn. nie wiem kiedy będę mogła ją odwiedzać, czy są wyszczególnione jakieś godziny, jak to wszystko będzie wyglądać. Nie mogę tego ogarnąć. Boję się i od samego rana myślę o tym jak tu JEJ będzie samej. Co będzie...
Pakuję się. Jest południe, przyjeżdża Daniel i przywozi moją ciążową sukienkę. Przebieram się w nią i zaczynają ''puszczać'' emocje. Nie mogę uwierzyć -  wyglądam jakbym założyła worek. Nie ma mojego brzuszka.  To takie dziwne uczucie.  Tak bardzo zdążyłam się do niego przyzwyczaić. Idę po wypis...
Jest południe, Daniel zanosi moje rzeczy do samochodu. Najbliższe godziny postanawiamy spędzić u Emilci. Jestem bardzo wystraszona, nie chcę jej opuszczać. Czuję ogromne zdenerwowanie, niepokój. Próbuję się trzymać, nie dać się ponieść emocjom. Jak zwykle wydaje mi się, że jestem silna, że dam rady. Trzymamy ciepłą główkę naszej Perełki, mówimy do niej, nucimy. Opowiadamy o wszystkim co właśnie ma miejsce. Czuję, że mój głos brzmi jakoś inaczej, jest drżący, jakiś nienaturalny. Tak bardzo chcę dać z siebie wszystko, a powoli czuję jak opadam  z sił. Myślę tylko o tym, że za niedługo zostanie SAMA. Nadejdzie wieczór, a  mnie nie będzie już w szpitalu. Znowu pojawia się ta dziwna myśl : czy to dzieje się naprawdę ?
Popołudniem wychodzimy. Czuję się potwornie. Opuszczam szpital i po raz pierwszy widzę gdzie leżałam, gdzie przyszła na świat nasza  córeczka.Widzę całe szpitalne ''zewnątrz": pobliski park, parking. Oglądam się za siebie, widzę szpitalny gmach. Gdy tu trafiłam byłam tak zamroczona, że nie widziałam nic. Teraz odkrywam to wszystko na nowo. Obok nas wychodzi para  z fotelikiem, w którym śpi dzidziuś....
Wtedy nie wytrzymuję i  zaczyna się...
Płaczę.
Wpadam w histerię.
Wszystko we mnie pęka, nie mogę się powstrzymać. Daniel próbuje mnie uspokajać, choć widzę, że jest mu także trudno, że Jego emocje ''wiszą na włosku'', że sam jest strasznie smutny i czuje się nieswojo. Obserwuję go ukradkiem, po części potrafię odgadnąć Jego myśli. Szkoda mi Go bardzo.

Czuję się bardzo samotna, ogołocona ze wszystkiego. Czuję się podle. Patrząc na wychodząca parę z dzieckiem, widzę to, co chciałam widzieć u siebie, u nas.
 Tak miała wyglądać także nasza scenka z życia. We trójkę mieliśmy opuścić szpitalne mury...
To wszystko nadeszło, ale za  niecałe 2,5 miesiąca i był to jeden z najszczęśliwszych dni w naszym życiu.


Wsiadamy do samochodu. Nawet nie wiem, jak mija nam droga, pamiętam tylko mój płacz i słowa pocieszenia Daniela. Czułam się tak bardzo pusta, bezwartościowa. Tak bardzo pragnęłam mieć Emilkę przy sobie...
Przyjechaliśmy do domu. Moja Mama przygotowała  nam obiad...Trzymałam się ze wszystkich sił. Starałam się być twarda. Tym razem trochę się udawało, choć słowa grzęzły w gardle. Był czerwiec, ciepło, a ja czułam ciarki na całym ciele, chłód.
Było mi wstyd. Wstyd, że nie mam Emilki przy sobie, że urodziłam ją za wcześnie, że ja jestem w domu, a ONA w szpitalu, że ja sobie teraz jem, a ONA tam leży... W mojej głowie kłębiło się tysiąc myśli i uczuć, które czasem były zupełnie sprzeczne ze sobą. Jedno potrafiłam zdefiniować doskonale - MIŁOŚĆ, która równa była tęsknocie, obawie, radości, nadziei i wierze...
MIŁOŚĆ, która dla mnie miała na imię Emilka.
Nadeszła noc. Przytuleni zasnęliśmy...


piątek, 5 kwietnia 2013

n - CEPAP, nadzieja i nowa rzeczywistość

Pamiętam pewną magiczną dla mnie chwilę. Moment, z którego ktoś mnie wyrwał sprowadzając  na ziemię i  deformując moje wyobrażenia. Oj długo nie mogłam wybaczyć Pani pielęgniarce. Jednak przebaczyłam, bo ukochałam wręcz tą ''ostrą'' siostrę, która - jak się potem okazało : była kopalnią wiedzy i rad nie tylko na temat wcześniaczków, ale także - małżeństwa, życia, ludzi, myśli, opieki itp.
Pani E.- była Pani i zapewne jest niezwykłą osobą.

 Otwieramy okienko od inkubatora, w którym leży nasza Emilka. Delikatnie dotykam moje Maleństwo, głaszczę, później kieruję swój palec w stronę maleńkiej rączki mojej córeczki. Dzieje się coś niezwykłego. Moja Malutka oplata mój palec. Trzyma mnie! Jestem taka wzruszona i tak bardzo szczęśliwa.

Widzisz to?!- Głośniejszym tonem zwracam się do Daniela.

To jak sen. Moja maleńka Kruszynka mnie czuje. Tkwiłabym dalej w tym uścisku, gdyby nie :

To normalny odruch. Nie dzieje się tak, dlatego że Mama ją dotyka...Pokażę wam gdzie trzeba ją trzymać...Nie potrzebne są takie ruchy, dodatkowa stymulacja. Ręce mają nieruchomo spoczywać na główce, rączkach lub brzuchu...

Jestem w szoku. Nie wiem co pielęgniarka nam objaśnia, o czym mówi. Zostaję wyrwana z tej magicznej chwili. Po kilku minutach opamiętuję się i zaczynam słuchać.W myślach mam jedno : jak mogła mi tak powiedzieć ? Co za baba! Po chwili  zaczynam skupiać się na tym co nam teraz przekazuje. Mówi o tym, że trzeba często mówić do naszego dzieciątka, przynosić ze sobą bajki, czytać i opowiadać. Śpiewać, nucić, ubierać się kolorowo...I mnóstwo jeszcze innych rzeczy. Cennych informacji, które sprawiają, że  wie się co robić, by czuć się potrzebnym, by pomóc dzieciątku, by stworzyć na oddziale namiastkę domu...
Pani Ela...chyba królowa oddziału neonatologicznego...Na początku sprawiała wrażenie chłodnej, twardej, służbowej. Przez pierwsze tygodnie dosłownie bałam się jej. Nie wiedziałam czy mówi normalnie, czy krzyczy, kiedy żartuje, a kiedy mówi poważnie. Przez pierwsze dni kiedy siedziałam na stołku i czuwałam przy Emilce, gdy tylko ''groźna'' siostra się zbliżała odczuwałam ogromny niepokój. Bałam się, że mnie ochrzani, cokolwiek...Pamiętam kiedyś podeszła do mnie jak tylko przyszłam do Emilci. Ja - jak zwykle przerażona, napięcie potęguje się we mnie, a  ona na to :

Proszę - gumka, rozpuszczone włosy, proszę zebrać. ( i podaje recepturkę)

Uff...

Pani Ela była osobą, która wiedziała dosłownie wszystko. Z czasem wręcz zalewaliśmy ją stosem pytań. Była tak blisko, rozumiała. Służyła radą i pomocą w każdej potrzebie. Pamiętam kiedyś powiedziała do nas:

Mówcie do niej normalnie, jak do siebie. Żadnych zdrobnień, uproszczeń. Mają być słowa na czasie, np: piliśmy coca- colę.  

Zawsze była tuż obok, podpatrywała, słuchała i jak tylko potrzebna była interwencja zjawiała się w mgnieniu oka : mówiła, poprawiała, pouczała lub ochrzaniała. Była WIELKA.

Pielęgniarki. Gdy myślę o kobietach pracujących na oddziale wcześniaków wiem jedno: to nie zawód, to powołanie. Zawsze z podziwem patrzyłam na to jak opiekują się takimi maluszkami, ile serca w to wkładają. Wiele z nich pomagało nie tylko dzieciaczkom, ale także rodzicom. Nam. Można było udać się do nich z każdym problemem. Pamiętam Panią Gabrysię, której głos był tak uroczy, że aż chciało się jej słuchać. Zawsze ochoczo ''podawała'' nam naszą Kruszynkę, kiedy nadszedł magiczny czas kangurowania. Panią Agnieszkę, Olgę, która zawsze miała w sobie ogromny spokój i skromność. Wydawała mi się być taka ''inna'', trochę odosobniona od reszty...Często podchodziła do nas, by powiedzieć choć jedno zdanie. Pamiętam raz powiedziała mi :

Emilce bardzo zmieniły się włoski. Chyba będzie z niej szatynka, kochana jest.

 Wypowiadała te słowa głaszcząc ją po główce, tak naturalnie, zwyczajnie. To było niezwykłe. Często też opowiadała o czymś na swoim przykładzie, ujawniała troszkę swojej prywatności.
 Oczywiście na oddziale były też Panie, które darzyłam mniejszą sympatią, ale to chyba normalne. Tak jest wszędzie. Jednych się lubi bardziej, innych - mniej.


Emilka kilkanaście godzin po porodzie traci na wadze. Waży nieco ponad kilogram. Pamiętam chwilę kiedy pytam o jej wagę pielęgniarkę. Jestem przerażona tym co słyszę. Przecież ważyła 1120 g! Dlaczego teraz jest mniej? Nie wiem, że poporodowy spadek wagi jest normalny. Dla mnie każdy jej gram jest na wagę złota. Jest nadzieją. Emilka jest karmiona sondą. Na początku moim pokarmem, parę dni później - mieszanką. Ma nietolerancję mojego mleka, na szczęście tylko chwilową, ale powtarzającą się co kilka dni. W trzeciej dobie  USG przezciemieniowe wskazuje na wylew I stopnia.
Po czterech dniach z maleńkiej twarzyczki naszej córeczki znika RESPIRATOR! To kroczek do przodu. No chyba nawet spory KROK. Zamiast niego pojawia się cepap, który wspomaga oddychanie, jest przypięty do noska, jego stabilność utrzymuje m.in maleńka czapeczka założona na główkę. Na początku, gdy idziemy do Emilki , widzę to i nie wiem czym jest  nowe urządzenie, niepokoję się. Pani doktor szybko wyjaśnia nam wszelkie obawy. Cepap bardzo długo pomaga naszej Perełce. Jest dla mnie niekończącą się historią, czymś co wydaje się, że będzie musiało być zawsze...Rozmowy z Panią doktor M. lub Panią dr Aniołem będą na porządku dziennym. Stanie się to dla mnie rutyną, na którą będę wyczekiwać z wielką nadzieją, a zarazem wielkim strachem.
Trzy doby już minęły. Czekałam na to, a czas dłużył się w nieskończoność. Czekałam, bo koleżanka powiedziała mi, że ogólnie przyjmuje się trzy doby jako te decydujące o wszystkim. Minęły. Urządzeniem, które ''aż się prosi'', by na nie patrzeć, jest monitor wskazujący saturację.
Ten dźwięk...Dudni nie tylko w szpitalu, huczy gdy zasypiam już w domu, omamia moje myśli kiedy wracam od Emilki busem.
Słyszę go niekiedy w snach, słyszę kiedy mam już moją Perełkę w domu...
Pamiętam dzień ( musiała to być jakoś 2. lub 3. doba ) kiedy saturacja spada bardzo nisko. Coś się dzieje z naszym Maleństwem. Zlatują się pielęgniarki, wypraszają nas. Wychodzimy na korytarz, a ja czuję coś takiego, co czułam jeszcze jeden raz. Czuję, że to koniec. Próbuję zaprzeczyć własnym myślom. Błagam Boga o życie dla Emilki, błagam by mi jej nie odbierał. Płaczemy. Oboje. Po chwili wszystko się statkuje. Trzeba czekać - słyszymy znowu. Dowiadujemy się, że takie spadki u wcześniaczków są ''normalne''. Po jakimś czasie się do tego ''przyzwyczajamy''. Emilka ma bardzo częste bezdechy, które trwają bardzo długo. Ustępują dopiero dwa tygodnie przed wypisem...
Powoli wkraczamy w nową dla nas rzeczywistość. Szpital staje się dla nas drugim domem. Emilka nadaje rytm każdego dnia, przyciąga do siebie jak magnez. Każdy dzień przynosi nowe wyzwania, radości, obawy. Uśmiech i łzy - naprzemiennie. Coraz bardziej tęsknię, by móc utulić ją w ramionach. Jeszcze wtedy nie wiem, że przed nami długa droga. Czekanie jest nadzieją, ale i strachem...



czwartek, 4 kwietnia 2013

Odwiedziny i ja, która chciałabym uciec

                                              Nadzieja jest pieśnią zwycięstwa przerywającą ciszę porażki.
                                              Nadzieja dotyka zimy serca wiosennym powiewem odnowy.
                                            Przyobleka obliczę śmierci w obietnicę wieczności. 
                                           Dlatego, kiedy masz trudny czas,
                                          sięgnij po paczkę swojego życia i skorzystaj z Mojego daru nadziei. 
                                         Pomoże Ci ona przejść na drugą stronę.
                                                                        
                                                                                      E- mail od Pana Boga do kobiet, Claire Cloninger
 

Przyjeżdża do mnie moja Mama. Jest bardzo smutna, na siłę próbuje pokazać, że się nie boi, że na pewno będzie dobrze - Emilka będzie z nami. Widzę jej załzawione oczy, cierpienie ma ''wypisane na twarzy". Moja Mama jest osobą, po której zawsze wszytko widać. Gdy tylko działo się coś niedobrego, były jakieś problemy Jej twarz mówiła wszytko, czasem wbrew wypowiadanym słowom. Teraz jest u mnie, pociesza. Daniel pyta ją czy chce zobaczyć Emilkę. Mówi, że bardzo by chciała. Idą wspólnie do naszej córeczki. Ja zostaję i czekam. Przychodzą. Mama mówi, że będzie dobrze, że Emilka jest cudowna, ma śliczne włoski. Powtarza, że na pewno będzie dobrze, jest ucieszona Jednak ja widzę także, jak bardzo jest przejęta. Potem dowiaduję się jak przeżywała to wszytko w domu. Jak bardzo się bała o moją córeczkę. Mówi mi to wszystko mój najmłodszy brat, który nie był za bardzo świadomy tego wszystkiego co się działo z Emilką. Pamiętam, kilka tygodni po tym jak ją ujrzała, mówi do mnie w domu:

Wiesz, ja tak czułam, że muszę ją zobaczyć. Miałam przeczucie, że jak ją zobaczę, to wszystko będzie dobrze.

I było...

Wizyta Mamy trochę mnie uspokaja, ale nie jestem pewna czy chce innych odwiedzin. Moja Mama nie zadaje bolesnych pytań, nie wypytuje bez ogródek. Słucha. Sprawia,że nadzieja znowu zaczyna być na silnej pozycji. Wierzę, że będzie wszystko dobrze. Próbuję być twarda. Boję się co będzie jak spotkam się z innymi, o co będą pytać, czy się nie popłaczę, czy dam rade.

Po mojej Mamie przychodzą teściowie. Mama Daniela - załamana, wbiega, od razu mnie przytula. Teściu... próbuje być twardy, nie wie jak ze mną rozmawiać, kiedy zostajemy sami. Ja też nie wiem. Płaczę, a raczej łzy zlatują po cichutku, bo próbuję panować nad sobą - ze wszystkich sił. Daniel prowadzi swoją Mamę do Emilci. Ta sama reakcja co u mojej Mamy, podobnie. Postanawiamy, że Emilkę zobaczą tylko nasze Mamy. Tak też się dzieje. Nie chciałam, by kto inny jej oglądał, jeszcze nie pora. Nie wiedziałam jak ktoś zareaguje. Ona była nasza, bałam się sensacji z powodu jej maleńkości, bałam się wszystkiego. Potem też dowiedziałam się, że wizyty ''pozostałych'' muszą  być ograniczone -  szczególnie na początku. Nie każda ''zmiana pielęgniarek'' też się na takowe w ogóle godziła. Nie przeszkadzało mi to. Chciałam, by te początki spędziła z nami - rodzicami. Chciałam, by każdy zobaczył moje Maleństwo bez tej całej aparatury, w domu. Czy myślałam o tym DOMU?  Tak, myślałam. Już w kolejną dobę po porodzie postanowiłam jedno: nie wyjdę ze szpitala bez Emilki. Pamiętam, że powiedziałam do teściowej, że nawet 2. tygodnie tu zostanę... Boże, byłam taka nieświadoma. Nie wiedziałam, że nasza ''droga do domu'' będzie odbywać się etapami, że Emilka ''nie dojrzeje'' w ciągu dwóch tygodni, a wszystko będzie odbywać się małymi kroczkami. Nie wiedziałam też, że  wypiszą mnie w 4. dobie po porodzie, samą. Nie miałam na to wpływu...

Sobota. Ranek. Przyjeżdża do mnie U. moja żywiołowa sąsiadka, bliska mi osoba, z którą wcześniej spędziłam wiele czasu siedząc w szkolnej ławce. Dzieli nas ''tylko płot''.

Otwiera drzwi do sali, w której  leże. A ja widzę jej szeroki uśmiech - szczery. Taki jak zawsze. Podchodzi do mnie, przytula. Mówi, że wszystko będzie dobrze, żebym była silna. Mówi, że musiała przyjechać do mnie jak tylko się dowiedziała od mojej Mamy o wszystkim. Od niej tez dostaję '' ręczny '' laktator, który później zastępuję elektrycznym. Trochę się ożywiam, choć nawet przy mojej U. czuję się trochę zestresowana. W niedługiej chwili po niej zjawiają się moi znajomi, no przyjaciele - powiedzmy. Wychodzimy na korytarz. Jest też mój Daniel. Siedzimy. Czuję się jak na skazaniu...Nadchodzi to, czego się tak bardzo bałam. A to dopiero początki. Wszyscy pytają, E. chce zdjęcie mojej Emilki. Odpowiadam, że nie wysyłam nikomu Jej zdjęcia! Stosy pytań, rokowań, przypuszczeń. Tylko J. spośród nich jakby opanowana, bez narzucania się, bez komentarzy, zbędnych zdań. Ona po prostu słucha i jest. A z Niej zawsze taka gaduła!!! Czuję się bardzo nieswojo, ale po czasie zaczynam bardziej słuchać moich znajomych, którzy  (ku mojemu zadowoleniu) zaczynają rozmawiać w swoim gronie. Idealny obrót sprawy. U. żegna się ze mną. Reszta zostaje.
Siedzimy. Przychodzą  siostry mojego Męża.
Po raz kolejny słyszę zapytanie o zdjęcie Emilki - by przesłać oczywiście. Boli mnie to, nic nie mówię, ale cierpię. Jest mi smutno, bo kilkakrotnie, nawet kilka tygodni później ludzie wobec mnie ''nie ważą słów''.
Niby powinno się być zawsze sobą, ale co jeśli sytuacja jest trudna, nowa, inna? Staram się być twarda, nie rozklejać się, odpowiadać na pytania. Może to moja wina, może powinnam płakać, kiedy mi się chciało, nie powstrzymywać się przed emocjami. Może wtedy ktoś by zrozumiał, ile to wszytko dla mnie znaczy. Może nie traktowano by mnie jako informację, jako lekarza, jako sensację, jako ''inną'' matkę, jako ''tę'' gorszą... Tak się czułam. Ktoś potrafił doszukiwać się jakiś absurdalnych powodów mojego przedwczesnego porodu, ktoś próbował myśleć inaczej niż lekarze, twierdzić inaczej niż ja, inaczej niż zapis na mojej karcie wypisu. Ktoś za wszelką cenę nawet próbował wmawiać mi fakty, które nigdy nie miały miejsca, kończąc ''aaa...A ja tak myślałam". Najgorsze było, że nikt nie ważył słów, że mówili to bezpośrednio do mnie. Trwało to zawsze, trwa do dziś. Najsmutniejsze było, że czułam momentami jakby ktoś traktował moje Maleństwo jako sensację, a mnie jako kamień bez uczuć, od którego wymaga się tylko suchych informacji medycznych, parametrów. Ja tak bardzo chciałam, by ktoś potraktował mnie jako normalną kobietę, która urodziła córeczkę. Chciałam, by ktoś zostawił mi troszkę czasu, by ogarnąć to wszytko, by wziąć się w garść... tak na to czekałam...Wiecie, doczekałam się. Nigdy nie zapomnę wiadomości, które dostałam od pewnych osób. Nie zapomnę telefonów ''tych po czasie'', kiedy mogłam odetchnąć. Tych dyskretnych, pełnych serca facebookowych wiadomości, czasem z tak daleka...Nie zapomnę rozmów z tymi, którzy czekali. Którzy dali mi ten czas dla Nas i tylko krótkim smsem zapewniali o modlitwie, wsparciu, myślach w każdej chwili. Nie narzucali się, lecz delikatnie zaznaczali swoje ''bycie ''.To dla mnie było klejnotami. Ta cicha ''obecność'' znaczyła  najwięcej. Dziękowałam Bogu za nich. Oni poczekali, aż sami zaczniemy mówić, nie wydzwaniali kilkanaście razy dziennie zadając stosy pytań. Skrycie, ale byli. Tuż obok. To od nich usłyszałam GRATULUJEMY, to od nich usłyszałam: a jak Ty się czujesz J.? Pytanie, które mnie powaliło, bo widziałam zatroskanie w oczach mówiącego. Pytanie, w którego sens uwierzyłam i pomyślałam: Boże ktoś zauważył, że ja jestem, że ja to wszytko widzę, słyszę,  że Emilka to moja córeczka, że wcześniej to też byłam ja. Nie byłam lekarzem, który przedstawia fakty, mówiącą machiną, każde słowo mnie bolało, bo dotyczyło TEJ NAJWAŻNIEJSZEJ...
To oni powiedzieli jak bardzo się bali o Emilkę...Powiedzieli,  kiedy była już w domku, z nami. Kiedy odwiedzili naszą cudną Księżniczkę i wręcz promienieli z zachwytu i radości. Przyjaciele... to chyba Oni.

Potem przychodzą moi rodzice. Siedzimy nadal wszyscy na korytarzu. Czuję się jak na skazaniu. Osaczona. Minuty płyną niemiłosiernie powoli. Moja Mama chyba widzi, że chciałabym zostać sama, wyciąga Tatę do domu, ale Ten uparcie chce jeszcze zostać przy mnie. Widzę jak bardzo jest przejęty. Próbuję być twarda i myślę, że to mi się udaje. Kilka miesięcy po tym fakcie słyszę od drogiej J.: '' wiesz, jak wtedy wyglądałaś? Widziałam wszytko po tobie, byłaś w strasznym stanie..." Trochę się zdziwiłam, bo wydaje mi się, że ja '' z tych'', którzy są dobrymi aktorami - kiedy się coś dzieje" i potrafią ukryć swoje problemy i emocje,  ale uwierzyłam Jej. W końcu powiedziała to J., która zna mnie dwadzieścia lat, od zerówki...


Czasem czuję się bardzo zagubiona i słaba. Ten opis nie miał być jakimś ''wyrzutem'' i alarmem typu: jestem bardzo pokrzywdzona, a Wy, którzy mnie zalewacie stosem pytań pogrążacie mnie. To miały być tylko  fakty, których z tego co wiem nie tylko ja doświadczyłam. W głębi duszy doceniam każdy gest i próbuję tłumaczyć takie zachowania powiedzmy - troską, ale jest mi bardzo trudno to wszytko znosić. Brakuje mi jedynie zrozumienia...
To Emilka przynosi ukojenie, obecność przy moim Maleństwie jest dla mnie spokojem, oderwaniem od wszystkiego. Jest moim Skarbem, Nadzieją. Od chwili kiedy się pojawia wiem, że jest dla mnie wszystkim. Jest naszą Miłością, nami, którzy zagubieni - szukają siebie wzajemnie...
I znajdują...


poniedziałek, 1 kwietnia 2013

ONA i my


Po obchodzie idę do mojej Kruszynki. Sama. Jesteśmy razem, we dwie. Mogę ją dotknąć!!! Pielęgniarka uczy mnie prawidłowego dotykania Emilki. Jedna dłoń na główce, druga na nóżki. Cudowna chwila i bardzo stresujący moment. Czuję jej ciepło, dotykam ciemnych włosków, delikatnego ciałka, ale jestem bardzo sztywna. Boję się, by nie zrobić jej krzywdy. To taka Odrobinka, takie Maleństwo. To moja Córeczka, którą powinnam tulić, a boję się dotknąć. Czuję, jak drżą mi ręce. Po chwili próbuję się opanować, nie płakać ( pielęgniarki mówią, że dzidziuś odczuwa moje emocje, że nie mogę się rozklejać, że mam wziąć się w garść...)To takie trudne. Jestem z Nią, ogrzewam swoją dłonią, a czuję tak ogromną tęsknotę...Czuję tak ogromny żal i bezsilność. Moja Kruszynka jest taka ciepła, bezbronna...jest naszym cudem. Będąc blisko niej powtarzam jej to co zawsze...''bądź silna, błagam Cię...''Kocham Cię Córeczko...
Wracam, odciągam. Przychodzi DANIEL (mój Mąż).

...

Nareszcie udaje nam się porozmawiać z Panią doktor. Ze względu na ''długi weekend'' było trochę zamieszania na oddziale, a my nie wiedzieliśmy za bardzo gdzie tak naprawdę mamy pytać... Usłyszane słowa są dla nas wielkim ciosem...
Czuję, że ktoś podcina mi skrzydła i próbuje zgasić moją nadzieję. Czuję też, że przegrywam, zaczynam się poddawać, załamywać. Pani dr M. przedstawia nam ogólny stan Emilki: infekcja, na respiratorze, robione są badania w kierunku cytomegalii... Pani dr wypowiada się bardzo '' sucho'' i ''medycznie''. Pamiętam, że pytam: ,,Ale będzie żyła, prawda? Słyszę: ''Trzeba czekać, nic nie jestem w stanie teraz państwu odpowiedzieć.'' Błagam Panią dr, by dała mi jakieś zapewnienie, podała jakiś termin, w którym  okaże się, że mam gwarancję. Nic z tego. Słowa lekarki wzmagają niepokój, zaczynam wizualizować sobie w  myślach różne zdarzenia. Boże, jak ja się wtedy boję. Czuję, że mogę stracić TO wszystko w jednej chwili, stracić najukochańszą Osóbkę, która zawładnęła całkowicie mym sercem.
To nie może być prawda...