środa, 31 lipca 2013

Pan ze Smyka

Moja sąsiadka urodziła śliczną Córeczkę. Odwiedziłam kochane dziewczyny w szpitalu i nie mogłam się napatrzeć na to maleńkie Cudo.
Pojawienie się nowej Sąsiadeczki skłoniło mnie do tego, żeby kupić Jej jakiś mały podarunek, który wręczę podczas odwiedzin w domu. Oczywiście postawiłam na ubranka. Pojechałam do galerii i udałam się do sklepu dziecięcego. Miały być to  najzwyczajniejsze w życiu zakupy, które jedynie miały różnić się tym, że nie zasilę garderoby Emilci, lecz małej Paulinki. I tak te zwykłe zakupy, zamieniły się w niezwykłe...

Jestem na dziale niemowlęcym, poszukuję różowego, słodkiego kompleciku. Przebieram, wybieram, oglądam. Towarzyszą temu ''ochy'' i ''achy''wyrażane w myślach. Wszystko takie piękne:) Nagle, zza pleców, dobiega mnie męski głos. Jakiś Pan ogląda ubranka, jest wyraźnie przejęty i prosi ekspedientkę o pomoc:

Pan: Ale proszę Panią, żeby było takie malutkie - najmniejsze.

Ekspedientka: Ale na dziewczynkę?

Pan: Tak, tylko jak najmniejsze.

Ekspedientka: Ale to jaki rozmiar? My mamy najmniejszy 56. z tego co Pan pokazuje...

Pan: A mniejszych nie ma? Żona patrzyła na stronę i wiem mniej więcej jakie mam kupić, ale nie ma mniejszego rozmiaru?

Ekspedientka: Nie, 56. najmniejszy, ale to jest naprawdę bardzo małe, na pewno będzie pasować na dziecko, które się urodziło. Bo to ma być na takie dopiero co urodzone, tak?

Pan: No tak, ale takie maleństwo się urodziło, bardzo małe, przed terminem. Właśnie wyszły do domu, a my nie mamy ją w co ubierać, bo we wszystkim pływa...

Po czym Pan dodaje:

No dobrze wezmę te ubranka, ale jakby co - mogę zwrócić?

Ekspedientka: Tak, ale Córeczka na pewno urośnie i się przydadzą prędzej czy później...

Nasłuchiwałam i uwierzcie mi - miałam ochotę zaczepić tego Pana i wymienić mu listę sklepów, gdzie znajdzie mniejsze rozmiary.. .Był to Tatuś, którego Dziecinka  przyszła na świat za wcześnie...
Kiedy urodziłam moją Emilcię - jak już o tym pisałam - w pierwszych chwilach myślałam, że tylko ja jestem TAKĄ mamą, której to się przytrafiło. Każdy kolejny dzień, tydzień, później - miesiąc - przynosił nową wiedzę, a wraz z nią świadomość. Narodziło się też we mnie coś szczególnego - chęć,  by poznawać inne Mamusie, które tak samo jak mnie - dane było wcześniej ujrzeć swoje Maleństwo. 
Dziękuję za to, że jesteście! Jedne z Was znam osobiście, inne - wirtualnie, ale to wszystko sprawia, że wszystko co było, co jest i pewnie - co będzie - wydaje się być łatwiejsze...










poniedziałek, 29 lipca 2013

Serduszko

Jest kwiecień 2013. Wszechogarniająca złość panoszy moje ciało i dodatkowo asekurowana jest przez stopniowy napływ niepewności, oczekiwania i nadziei. Daniel nie dostał wolnego...
Bynajmniej nie jestem zła na Męża, lecz na to, że ''odgórnie'' nie dali Mu wolnego - tak po prostu! Właśnie w dniu, kiedy tak Go tak bardzo potrzebowałam. Daniel smutny, więc ucinam rozmowę na ten temat. Widzę przejęcie na Jego twarzy i szczerze mówiąc nieco mnie to uspokaja...
Wiem, że będzie z nami myślami, a organizacyjnie spróbujemy same dać radę.
17 kwietnia...
Otwieram kalendarz, jeszcze raz sprawdzam godzinę, w myślach kreślę wizję : "' ta ostatnia wizyta''.
Jedziemy z Emilką same, busem. Właśnie tego dnia ma się okazać co z zdiagnozowanym ASD II. Wizyta ma być ostatnią lub kolejną. Kilka miesięcy temu, w tym samym szpitalu, badanie wykazało, że ASD nadal jest,  podczas badania dały się słyszeć szmery na serduszku. Wtedy Pani dr zaznaczyła, że przy kolejnej wizycie możemy widzieć się po raz ostatni, bo szmery są już minimalne. Kolejne miesiące są oczekiwaniem. Gdzieś we mnie, w środku tkwi jakby jakiś dodatkowy zegar, który co chwila przypomina o tym wydarzeniu : ''czekaj na kwiecień, ten kwiecień''. To za pięć miesięcy, za tydzień, jutro...Za chwilę się okaże czy serduszko będzie zdrowe - tak w pełni. 

Wchodzimy do gabinetu. Pani doktor bada Emilkę, potem podpina pod EKG. Dzieje się cud nr 1. - Emilka jest nad wyraz spokojna. Nie krzyczy, nie miota się. Przez ostatnie miesiące, każda kontrola lekarska rozpoczynała się głośnym płaczem. Dziś  popłakuje, ale nie przeciwstawia się. Płacze jakby '' dla zasady'', bo z reguły zawsze tak robi.
Cud nr 2. -  Wszystko jest dobrze. Nic nie słychać, serduszko jest zdrowe ! To już koniec, koniec naszych wizyt. Kolejny krok naprzód, który dla mnie zakończył pewien etap. Ona jest zdrowa! Tak w pełni!
Jestem tak szczęśliwa, że mam ochotę krzyczeć. Żegnam się z Panią doktor i wychodzę na korytarz. W ''jednej ręce'' Emilia, na głowie torba, a ja próbuję dostać się do telefonu. 
Dzwonię i słyszę głos Daniela, który na moje słowa, aż zmienia barwę z radości.
Wychodzimy. Decyduję się skoczyć na szybkie zakupy z moją Księżniczką. Koło szpitala znajduje się hipermarket. Niosę Emilkę na rączkach, bo uparcie nie chce stąpać po ziemi. Mijamy szyld promujący Tesco, do którego zmierzamy.  Z ust Emilki wydobywa się:

- Oooooo, ''Tesko'' ! , < na Jej twarzy zdziwienie, w głosie entuzjazm >

Przystaję na chwilę i zaczynam się śmiać. Zwariowałam czy Ona naprawdę to powiedziała?
No tak, powiedziała. Zawsze tak mówi, gdy widzi reklamę Tesco w telewizji. Kojarzy po kolorach liter i ogólnie - po układzie, bo chyba czytać jeszcze nie umie? ;-) Teraz odniosła to do rzeczywistości:)
Pomyślałam : ciekawe jakby ktoś z przechodniów zareagował, gdyby to usłyszał?

Moja Córcia, moje Serduszko.


piątek, 26 lipca 2013

Wcześniaki

 Maj 2012,

Wchodzimy do wielkiego budynku, który '' na co dzień'' stanowi epicentrum kultury japońskiej w Krakowie. Dziś spełnia inną funkcję - gromadzi wszystkich byłych  pacjentów krakowskiej Kliniki Neonatologii - najmniejszych pacjentów. Jesteśmy tam i My.
Już na wejściu dostajemy paczkę z upominkami dla Emilci. Wchodzimy na główną salę, a tam... Tłumy! Mnóstwo dzieciaczków - od niemowlaka, do starszaka:) Czuję się strasznie podekscytowana, a zarazem wzruszona... Rozpoznaję znajome twarze. Mijają minuty. Stoimy i rozglądamy się. Nagle z moich ust wydobywa się:

- Marysia! 

Tak, to Ona. Podchodzimy i witamy się. Cudna Marysia - nasza pierwsza sąsiadeczka i Jej Mama - Beatka.
Rozmawiamy...
O Boże, są! 
Na salę wjeżdża znajoma nam rodzinka: Mama Adulka, Jej Mąż, Zuzia, Lenka i Tosia!  Podchodzi Ewusia z Hanią...Madzia z Karolcią...
Jesteśmy wszyscy, razem. Nasze małe Cuda, to już całkiem duże kobietki. W niczym nie przypominają tych maleństw z inkubatorków. To nasze pierwsze spotkanie, które zapoczątkuje kolejne...
Jestem bardzo szczęśliwa!
 Rozmawiamy, bawimy się, mimo szczerych chęci nie uczestniczymy w ciekawych wykładach, bo  zachwycamy się dziewczynkami, poznajemy innych rodziców, wymieniamy spostrzeżenia. Jest cudownie.
Nadzieja...
Wtedy tak silna, tak unaoczniona, obecna. Widzę inne dzieci, każde ma swoją historię. Na chwilę wchodzimy na salę wykładową, a tam, na środku stoi mała dziewczynka. Ma może 4, 5 lat...
Coś ściska serce, a moim uszom daje się słyszeć najpiękniejsza, bo dziecięca recytacja znanego, długiego  wierszyka. Całość tego występu poprzedzona była historią tej małej dziewczynki - skrajnego wcześniaka...

Niedawno o powyższym spotkaniu pisała Mama Adulka:

http://dwaitrzy.blogspot.com/2013/07/dzien-wczesniaka.html







środa, 24 lipca 2013

Wszystkiego Najlepszego Mężu

List do M. ( Męża)

,, It's so easy loving you
To trust you with my heart
There's nothing else I wanna do
Just being next to you
You're the final piece that fits
You're the smile I can't resist
For everything you brought me 

through and everything you'll ever do
It's so easy loving you''

 Ronan Keating

Moje Ty kochane Kochanie!

To będzie takie ogólnoświatowe ;-), obnażające wyznanie, ale to wszystko dla Ciebie, bo dziś Twój dzień, więc musisz mi wybaczyć:) Jak wiesz, Twoja żona wpadła w sidła blogowania - nie tylko internetowego pisania tudzież czytania zapisków innych, ale i jakiegoś egzystowania w tym innym - wirtualnym świecie.
W tym miejscu pozostawiłam mały - wielki ślad naszego życia. Kiedyś ujrzałeś maleńki skrawek mych zapisków ( jeden post?) i dziwnie się podziało:) Twoje 'lekkie' oburzenie wywołał fakt, że pisząc o Tobie, użyłam zwrotu :  ' mój D.' Chciałeś być po prostu Danielem - moim Mężem. Takim byłeś zawsze, ale przemyślałam sprawę i zaczęłam pisać nieco inaczej... Dosłownie...
Nie wiem co maleńkiego akurat wtedy przeczytałeś, ale dziś prezentuję Ci całość - tak jak obiecałam - jako prezent na 31. urodziny...

Nie mogę jednak zrezygnować z nutki tradycjonalizmu i muszę Ci rzec:

Wszystkiego Najlepszego Kochanie!
Dużo zdrówka, szczęścia, Bożego błogosławieństwa,
Zadowolenia z żony i wspaniałej Córci, spełnienia wszystkich - nawet tych najskrytszych marzeń.
Radości dnia codziennego i uśmiechu...Twojego uśmiechu, który rozbraja mnie zawsze i wciąż ;-)
Kocham Cię całym sercem, bo jak już pisałam i pewnie to przeczytasz???- tak łatwo Cię kochać...
Wszystkiego Najlepszego!!! 




Justyna;-)



Solenizant dziś pracuje, ale jak tylko wróci, postawię przed Nim  powyższy prezencik:)))

poniedziałek, 22 lipca 2013

Polacy nie gęsi, czyli o rozwoju mowy małej Mi

Emilcia swoje pierwsze twory słowne zaczęła budować bardzo szybko. Muszę się przyznać, że na samym początku ''aż bałam się cieszyć''. Czy to możliwe? Ona normalnie ''gada'' zdaniami, ale czy nagle nie przestanie? Czy nic Jej ''nie zablokuje''? Na siadanie, raczkowanie, chodzenie, musieliśmy czekać nieco dłużej, dlatego też byłam jakby nastawiona na to, że z mową będzie podobnie. Przez moją głowę ciągle przewijało się hasło : WCZEŚNIAK.
Kiedyś jakoś z niedowierzaniem, ale i z zachwytem opowiadałam  o jakimś nowym osiągnięciu słownym i zdaniowym Emilki, a  bliska osoba na moje  ''wychwalania Emilci'' odpowiedziała: 

Ale czemu ty się dziwisz? Przecież Ona jest wcześniakiem, no i wszystko robi wcześniej. Wszystko robi ''przed'' innymi dziećmi''.
Uwierzcie, rozbawiła mnie...
Zawsze się wzruszam, jestem zakłopotana, gdy temat zbacza na wcześniactwo. Tym razem -  uśmiałam się!
Emilka mówiła i to pięknie mówiła! Sprzeczałam się z Mężem, że to po Mamie takie zdolności;-) Bo przecież Mama się naczytała i namówiła w życiu sporo, że ssała to mleczko moje (choć niewiele go było) i pozyskiwała swoje talenty;-) Żartowaliśmy oczywiście. 
Nie wiedziałam co robić, by pomagać Jej w tym nowym, nieznanym etapie, którego Ona tak bardzo chciała zasmakować, do którego małymi kroczkami dążyła. Zastanawiałam się jak Jej pomóc, ale nie zakłócić niczego.
Myślałam, myślałam i wymyśliłam. Trzeba robić tak, jak do tej pory. Czytać, opowiadać, śpiewać. Być. Z Nią, obok Niej, opisywać każdą codzienną czynność. Emilcia chłonęła słówka w bardzo szybkim tempie. Naszym hitem stało się słówko: ''kukułka'' - powtarzane przez Nią systematycznie, wyraźnie i z ogromną radością na tych słodkich usteczkach! Okres ciągłego ''kukułkowania'' przypadał na wiek około 18 miesięcy. Wtedy też nastąpiła fala innych nowości słownych, które każdego dnia pojawiały się jak grom z jasnego nieba.  Oprócz słówek ''usia'', ''ziuzia'', ''sok'', nusia'', ''nana'', tudzież zakazanego!, wypowiedzianego przez Tatusia '' srakakaka'' i natychmiastowo przyswojonego przez Emilkę, pojawiło się coś, co sprawiło, że myślałam, że eksploduję z radości:

Baba je.

No, bo Baba jadła, a Emilka to zobaczyła i stworzyła zdanie! 
No i zaczęło się. 
Rankiem zazwyczaj moim uszom, dało się słyszeć hasło: Mama chleba!
I ja jako Mama, na wyraźny rozkaz Córci mej, tak jasno precyzowany, chlebka tego donosiłam. 

Zima. 2013. 

Idziemy na polko, ubieramy się.

JA: Emilko, jak idziemy na pole, na spacerek, to co ubierasz?
Emilka: 'pope', 'kutke', buta' (wymienia - pokazując)

Wiosna. Marzec/ Kwiecień 2013

Nana je skóre. ( skórkę z chlebka -  oczywiście)
Baba siuka pisa. ( Baba szuka pisaka)

I to, co jak usłyszałam, to ja zapomniałam swej mowy:

Nana ma dżinsy.

Moja Mała nie dość, że stworzyła nowe zdanie, to stało się to w momencie kiedy Ją rano ubierałam, a na Jej nóżki wkładałam właśnie...jeansy!

No i to, co mnie poruszyło. Tak na maksa.
Coś co było najpiękniejszym gestem ze strony mojej małej Dziecinki. Coś, dzięki czemu poczułam się wyjątkowo. Coś co sprawiło, że dotarło do mnie, że Ona coraz bardziej '' pojmuje to wszystko'', że mnie '' widzi'' jako kogoś ważnego? Jedno zdanie, jeden gest...Ona to powiedziała, a ja zamieniłam się w potok łez. Łez szczęścia...

Nana kocha mamę.

Powiedziała do mnie, a Jej  mała twarzyczka przytuliła się do moich dłoni, objęła je sięgając łokci...Tuliła mnie...
Moja Córeczka.

Kocham Cię Dziecinko...

I tak nastał czas recytowania wierszyków, śpiewania piosenek,  nieustannego ''papugowania'' zwrotów, nasłuchiwania : 'o czym ci rodzice gadają i ... udzielania się w dyskusjach'. 
Nasza mala Oratorka zachwyca każdego dnia, a ja jestem z Niej taka dumna! Wybaczcie moje uniesienia i zachwyty, ale jak każda Mama - zakochałam się w swojej Dziecinie:-)

P.S

Zapomniałam napisać o kultowym słówku  Emilci- '' jabajbaj'';-)  Rabarbar - oczywiście ;-)
No i rozkoszne : '' pomańczowany" - pomarańczowy












piątek, 19 lipca 2013

Moje sweetaśne urodziny

Muszę się pochwalić nieposkromioną chęcią mojego Męża, by w dniu moich urodzin - każdorazowo - zrobić mi niespodziankę. Co roku układa plan, by tylko mnie zaskoczyć, no i jak co roku zaskakuje - tym samym pomysłem:-) To taka chyba już tradycja, z której nie wiem czy Daniel zdaje sobie sprawy. Każdego roku, od samego rana udaje, że ''dzień jak co dzień'', godziny mijają, nastaje wieczór, On idzie do samochodu i wyjmuje z bagażnika....tort! W międzyczasie ja jestem ''gdzieś'' w domu, On wynosi tort ''na górę'', ja wchodzę i... Wszystkiego Najlepszego z okazji urodzin!!!
Tak było i w ubiegłym roku. Opiszę akurat tamte urodziny, bo je mam uwiecznione i były to moje pierwsze urodziny, kiedy była już z nami Emilka, która dzielnie asystowała Tatusiowi.
W sumie to czytając początek tego posta znacie już ich przebieg:) Tym razem zmieniło się to, że torcik trzymały dwie najukochańsze Osóbki na świecie: Emilka i Daniel. Oboje wyglądali cudnie! Urodzinowe czapeczki na głowach, torcik, a w środku świeczka przypominająca mi o moim niecnym wieku:)
Czułam się naprawdę wyjątkowo, a Oni wyglądali tak uroczo, że myślałam, że pęknę z radości. Emilka była bardziej zainteresowana torcikiem, aniżeli czapeczką, którą usilnie próbowała zdjąć, ale do zdjęcia z nią wytrzymała. Ten widok mam w pamięci do dziś...





czwartek, 18 lipca 2013

W Cyrku

 Jak to zwykle bywa - przy bezdeszczowym dniu - spotkałyśmy się z Sąsiadką ''przy płocie''. Plotki, ploteczki, wymienianie informacji typu: ,, jak Ci śpi?, jak je?, zdrowa? ( Sąsiadka ma Córcię pół roczku starszą od  Emilki). Od słowa, do słowa i wypaliła: Jedziemy do Cyrku? Ja się wybieram z moją W.(...)

Popatrzyłam z zaskoczeniem i nie zastanawiając się dłużej - zgodziłam się. 
Cyrk miał przyjechać do wioski obok, w następnym dniu. Mały, widownia raczej kameralna, bilety sprzedawane na miejscu, w dniu samych występów. Ucieszyłam się, bo Daniel akurat miał wolny dzień od pracy i mogliśmy się wybrać tam  całą rodzinką. 
Wyruszyliśmy. Po drodze przystanęliśmy, by dokładniej przeczytać repertuar, bo akurat naszym oczom dał się zauważyć plakat obwieszczający o przedstawieniu, na które się wybieramy. Ku mojemu zaskoczeniu, występy miała prowadzić para, którą wcześniej można było oglądać w pewnym znanym telewizyjnym show. 
Cyrk malutki, widownia jak na mały cyrk - no całkiem spora! Mnóstwo dzieciaków, biegające małe kózki, popcorn, wata, clown, a pośrodku tego ja z Emilką, która bacznie obserwuje otoczenie, a jej spojrzenie pyta: co to się dzieje, gdzie ty mamuś mnie przywiozłaś? Po chwili spotkałyśmy sąsiadeczki, wybrałyśmy miejsca, a ja zaczęłam się zastanawiać czy Emilka to ''przetrzyma'', czy się nie wystraszy, czy  w ogóle będzie Jej się podobało.
Czy nie zwariowałam ? Miała wtedy 16 miesięcy...
Światła przygasły, zalśniły reflektory, a na scenę wybiegły malutkie pieski, które robiły różne figle - migle i nagle ustawiły się przy mikrofonach, każdy obok siebie, na dwóch łapkach. Zlizywały coś i wydawało się jakby śpiewały piosenkę, którą dało się słyszeć na całą ''salę''. Zaczęliśmy śmiać się do łez, a Emilka...razem z nami!!! Mała była zachwycona! I co najfajniejsze, gdy cała widownia zaczęła klaskać, Ona robiła to samo!!! Byłam przeszczęśliwa! Tak rozpoczęło się trwające niespełna 2h przedstawienie (była tylko jedna przerwa).
Nie mogłam uwierzyć... Emilka była tak wpatrzona w pojawiające się na scenie zwierzątka - nie były to lwy, małpki, czy jakieś - można by rzec -'' światowe stworzonka''. Był to mały cyrk, w którym na scenie królowały pieski, kózki, gołąbki ( uwielbiane przez Emilkę), wytresowane do granic możliwości koty i głównie clowny, żonglerka, pokaz ogni itp... Także jednym zdaniem: ''wieś śpiewa i tańczy''. Emilka cały czas, z wielkim skupieniem, na moich kolankach obserwowała scenę, a ja nie mogłam uwierzyć, że ani na chwilkę nie okazała znudzenia, strachu czy obojętności. Z natury jest raczej bojaźliwą dziewczynką, wszystko musi wcześniej wybadać, do każdego ma dystans. Teraz zaskakuje mnie z każdym dniem, bo robi się coraz bardziej śmiała, odważna. Wcześniej tak nie było, dlatego wizyta w cyrku to coś co wspominam z wielkim zaskoczeniem i radością. 
Było cudownie, czekam na kolejny przyjazd takiego mini Cyrku. Zobaczymy jak będzie tym razem;-)

poniedziałek, 15 lipca 2013

Bregenz, czyli pierwsze wakacje!

Po namowach Męża, wcześniejszych obietnicach skierowanych do Jego Kuzynki - zgodziłam się. Postanowiliśmy udać się do pięknego austriackiego miasteczka, położonego tuż nad Jeziorem Bodeńskim. To były nasze pierwsze wakacje z Emilką, która miała wtedy niespełna 15 miesięcy. Wizja bardzo długiej  podróży samochodem brzmiała dla mnie niezbyt zachęcająco. Brałam pod uwagę głównie to, jak Emilcia to przetrzyma, czy to rozsądnie wybierać się w taką wyprawę, czy nie zachoruje, co będzie jak zmiana ''powietrza'', miejsca Jej zaszkodzi itp...Tysiąc pytań krążyło po mej głowie...Wiedziałam jak bardzo Daniel chce tego wyjazdu, jak bardzo pragnie odwiedzić swoją ulubioną kuzynkę, która także i dla mnie była i jest bardzo bliską osobą. Miała z nami jechać siostra Daniela i ten fakt niezmiernie mnie ucieszył, a także jeszcze bardziej zmobilizował do wyjazdu. Widziałam po Niej jak bardzo jest szczęśliwa, że tam pojedzie z Nami, że oderwie się od '' codzienności'', z którą musi się zmagać...Jak każdy, ale niektórzy mają znacznie trudniej...
Muszę szczerze przyznać, że strasznie się bałam czy dobrze robimy.
Chodziło tylko o Nią - o Emilkę.
Po wielu dyskusjach zdecydowaliśmy się i zaczęliśmy wielkie pakowanie. Piszę wielkie, a powinno być WIELGAŚNE, bo zabraliśmy ze sobą niezły ekwipunek. Musiałam wziąć wszystkie niezbędne rzeczy dla Emilci, a było ich troszeczkę:) Wyruszyliśmy późnym wieczorem i na samym początku byłam przerażona. Zaczęłam wizualizować sobie kwestię powrotu do domu... Emilka nie mogła zasnąć i płakała, ale w ciągu kilkunastu minut mojego tulenia, postoju, zasnęła  i spała całą noc!!! Przebudziła się, gdy byliśmy już 2/3 drogi za nami! Moje Maleństwo...
Po przyjeździe przywitała nas rodzinka, a wśród nich cudowny czteroletni przystojniaczek!
 Nie mogę na nic narzekać, bo kuzynka Marta znakomicie przygotowała mieszkanie na nasze przybycie i bardzo miło nas zaskoczyła! Emilka miała swoje własne łóżeczko, krzesełko do karmienia i inne akcesoria, które odgrywały swoje epizody w codziennym dniu, a których -  dzięki Martusi - nie musiałam zabierać z Pl. To było cudowne z Jej strony...Czuliśmy się jak u siebie...
Pogaduchy z dziewczynami, zwierzenia do M., które na zawsze pozostaną w mej pamięci, Emilka, która właśnie tam - po raz pierwszy samodzielnie chwyciła się łóżka i wstała - podpierając się, biegający Samuelek, szczęśliwa rodzina...
Poranki z przepyszną kawką, dobrą książką,  spacery, wieczory w piżamce, chwile spędzone z Mężem...Nasz samotny spacer...we trójkę, nad brzegiem jeziora... 
Moje Szczęście...
Radość mojej Dziecinki, która bacznie obserwowała swojego starszego, bawiącego się Kuzynka.
Bregenz...
Takim cię pamiętam...
I do takiego Bregenz, do tej samej rodziny chciałabym kiedyś powrócić...















sobota, 13 lipca 2013

Szczepię, bo...

Emilka otrzymała pierwszą szczepionkę, gdy była jeszcze na oddziale. Kwestia szczepień była dla mnie rzeczą oczywistą, tzn. nie brałam pod uwagę tego, że można nie szczepić dziecka. Myślałam, że jest to raczej naturalne postępowanie.  A jednak nie, nie dla każdego. Będąc na oddziale poznałam Mamę, która zdecydowana była nie szczepić swojej malutkiej Córeczki ( także wcześniaka), powołując się na konsekwencje jakie mogą wyniknąć ze szczepień. Panie pielęgniarki wielokrotnie pytały Ją o motywację swojego postępowania, jednocześnie jakby do końca nie wierząc, że Ona naprawdę tego nie chce. Jej opór dał mi troszkę do myślenia. Bynajmniej nie zaważył na mojej decyzji, bo osobiście uważam, że lepiej szczepić, ale jakby spowodował strach. Konsultowałam wielokrotnie tą kwestie z lekarzami. Każdy był ''za'' i utwierdzał mnie w przekonaniu, że większe konsekwencje dla dziecka może mieć to, że nie dostanie szczepionki i zapadnie na daną chorobę. Oprócz tego wszystkiego Emilka ''załapała się'' na tzw. Synagis, immunoglobulin przeciw wirusowi RSV. Cieszyłam się, bo uświadomiona przez Panią doktor wiedziałam jak cenny jest ten lek dla dzieci urodzonych przedwcześnie.
Co do zwyczajnych szczepień - po konsultacji zdecydowaliśmy się na wybór szczepionek skojarzonych, dzięki którym zostaje ograniczona liczba wkłuć, a tym samym dziecko jest jednocześnie zaszczepiane na kilka chorób. Oprócz szczepień obowiązkowych, po wielokrotnych dyskusjach z lekarzami, postanowiliśmy także uwzględnić te dodatkowe, nieobowiązkowe. Z tego co pamiętam, tylko jeden jedyny raz Emilka gorączkowała po szczepionce, co wzbudziło moje obawy, ale też byłam jakby na to ''nastawiona'', ponieważ Pani doktor zawsze zaznaczała, kiedy może wystąpić gorączka, tudzież inne objawy. Każde inne szczepienie, oprócz łez Emilki, mojego żalu, nie zostawiało żadnych objawów. Wszystko szło jak z płatka. Emilka nie chorowała, a więc szczepienia mogły być prowadzone w zgodzie z ustalonym wcześniej harmonogramem. W maju, tego roku zakończyliśmy szczepienia i wszystko byłoby w porządku, ale właśnie w ten dzień odebraliśmy wyniki wcześniej zleconych badań. Wśród nich znajdowało się także badanie mające wykazać poziom przeciwciał, odporność na dane szczepienie. Trochę się wystraszyłam, a tym samym zdziwiłam, bo okazało się, że Emilka ma niską odporność. Nie wiedziałam o co mam pytać Panią doktor, bo powiedziała, że w związku z takimi wynikami wydaje się być konieczne doszczepianie za kilkanaście miesięcy. Oczywiście decyzja ma należeć do nas. Dodała także, że to wcale nie jest tak, że Emilka w ogóle nie ma ''ochrony''. Ma, ale słabą.
Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Co robić? Jeszcze trochę czasu do przesądzenia czy  doszczepiamy, ale cała sytuacja nieco mnie przeraża. Szczerze powiedziawszy myślałam, że szczepiąc mamy coś w rodzaju zapewnienia, a tu takie coś! 
Córeczko bądź zdrowa, tak jak do tej pory...

piątek, 12 lipca 2013

Szał zakupów

Już kiedy byłam w ciąży, a nawet gdy jeszcze w niej nie byłam, uwielbiałam oglądać dziecięce ciuszki. Niekiedy ni z tego, ni z owego wstępowałam na dziecięce działy w hipermarketach, a moje oczy cieszyły się na widok tych materiałowych cudeniek dla maluszków. Pamiętam, że pierwszą sukieneczkę kupiłam pod koniec trzeciego miesiąca ciąży. Tak, tak trzeciego;-) Moje przekonanie, że pod moim sercem rośnie mała dziewczynka było bardzo silne, toteż skusiłam się na takie małe wdzianko. Szłam do biblioteki, a po drodze zauważyłam niewielki dziecięcy, markowy second hand. Wstąpiłam i nie mogłam się powstrzymać. Zobaczyłam maleńką sukieneczkę. Była prześliczna, bardzo oszczędnie lub wcale nieużywana. Kupiłam ją z myślą, że nikomu nie powiem. Miała to być moja mała tajemnica. Oczywiście już tego samego dnia nie mogłam się powstrzymać i pokazałam mój zakup Mężowi. Uśmiechnął się, Jego oczy zaszkliły się wesoło i dodał: ,, i tak będzie chłopczyk".
Około piątego miesiąca ciąży, powoli zaczęła ogarniać mnie nieodparta pokusa kupowania. Chciałam ''coś'' mieć. A to może jakiś becik, jakieś śpioszki - by coś było. Wiele osób mówiło mi, by nie kupować nic wcześniej, że się nie kupuje, bo można zapeszyć itp. Jakoś nie przemawiały do mnie żadne przesądy, choć tak naprawdę nie miałam zamiaru kompletować całej wyprawki przed porodem. Raczej koncentrowałam się na oglądaniu dziecięcego asortymentu i ubranek. Poród w 28 tygodniu ciąży całkowicie mnie zaskoczył. Kto czyta mojego bloga zna ten najważniejszy moment mojego życia prawie w pełni. Emicia przyszła na świat dużo wcześniej, aniżeli miała się na nim pojawić. Może komuś wydawać się to absurdalne lub niedorzeczne, ale zakupy stanowiły dla mnie coś w rodzaju zapewnienia. Kiedy Emilcia przyszła na świat, potrzebowałam kilku tygodni, by jakoś to wszystko ogarnąć lub przynajmniej przystosować się do nowej rzeczywistości. Tak jak już pisałam wcześniej - wierzyłam, że będzie dobrze, a gdy tylko zdarzały się kryzysy, starałam się trwać w przekonaniu, że są tylko chwilowe, że wyjdziemy z każdej trudności. Gdy tylko Panie pielęgniarki pozwoliły na przynoszenie swoich ciuszków dla Emilki byłam bardzo radosna. To była taka namiastka domowości, namiastka normalności, na którą my musieliśmy czekać ciut dużej - jak wszyscy rodzice wcześniaczków. Pamiętam jak chodziłam do sklepów i szukałam tych maleńkich rozmiarów. Chciałam kupić cokolwiek, byle tylko było malutkie i pasowało na naszą Księżniczkę. Kolejne tygodnie Jej na oddziale, powodowały u mnie ogromne poczucie pustki. Miałam moją Córeczkę, ale gdy wracałam wieczorem do domu czułam się bardzo nieswojo. Pustka, która otaczała mnie zewsząd niekiedy była wręcz obłędna. Tak bardzo tęskniłam...Stopniowo zaczęłam zapełniać nasz pokój, a raczej szafki dziecięcymi kocykami, becikami, śpioszkami itp... chciałam to wszystko mieć, by czekało na Nią, by przyspieszyło to oczekiwanie, by dało zapewnienie? Chciałam by była z Nami - jak najprędzej. 
Gdy już mieliśmy naszą Emilkę w domu miała wszystkiego dosłownie nadmiar. Sukieneczki, bluzeczki, kompleciki...Wszystko wydawało mi się niezbędne i konieczne. Stałam się łatwym łupem dla dziecięcych sklepów, reklam... Moją obsesją stał się kolor różowy - jako barwa przewidziana dla małych dziewczynek. Chciałam, by wszystko było różowe. Potem znudzona jednolitością i cukierkowatością zaczęłam stawiać na beże, szarości, kolory stonowane...To wszystko spotęgował fakt, że przeczytałam kiedyś artykuł, którego autorka sugerowała, że otaczanie dzieci jednolitym kolorem - ze zwróceniem uwagi na różowy - bardzo ogranicza dzieci.
 Ach, śmieszne to strasznie, ale miałam bzika momentami i strasznie nad tym rozmyślałam. Pewnego dnia stwierdziłam, że odbieram Jej tę dziecięcość takim ''dorosłym'' ubiorem i zaczęłam stawiać na kolor, a tym samym kropeczki, paseczki itp...Kurcze, jak tak teraz myślę, to naprawdę miałam jakieś dziwne przekonania. Ubierałam Ją, przebierałam, a potem stwierdziłam- kurde, przecież to tylko ubranie! Najpiękniejsza Jest Ona i nie potrzeba cudowania. Chwilowo wyleczyłam się wtedy z kupowania, ale to jak magnez...przyciąga.
Emilka w sukieneczce, tej pierwszej...

piątek, 5 lipca 2013

Pędzlem namalowane...

Nie mogłam uwierzyć w splot wydarzeń, które nastąpiły po sobie w ciągu tych PO - roczkowych miesięcy. Namalowano nas, a raczej to Ona nas namalowała - cudowna Kobieta  ''zza płotu'', artystka, malarka... Pani Ela. Jak to się  stało, że ja i Emilka znalazłyśmy się na obrazie, który za sprawą swojego rozmiaru stanowił niemal centrum pewnej wystawy, która mieściła się na Zamku Królewskim, który zwany był i jest ''Drugim Wawelem''?
 Zamek Królewski w Niepołomicach - to właśnie tam ''wisiałyśmy'', a  stało się to niespodziewanie i - można by rzec - zupełnie przypadkowo. Maczały w tym palce moje koleżanki, które podsunęły '' matkę z dzieckiem'' owej Pani Eli. 
Któregoś dnia zostałyśmy zaproszone na sesję, która miała miejsce w ogrodzie oraz niezwykle stylowym, odzwierciedlającym ''ducha epoki'' domu tejże artystki, która była ( i jest)  moją Sąsiadką, z którą głownie byłyśmy na formalnym ''dzień dobry''. Wiedziałam, że jest artystką, lecz nie znałam Jej bliżej. Ach! Dopiero gdy się kogoś pozna człowiek zaczyna zastanawiać się co tak właściwie kryje się za drugim człowiekiem, poznaje Go od strony, która wcześniej była niedostępna. Jak mam to opisać...Owa Pani Ela...Niezwykła, ciepła, przeurocza Kobieta. Zrobiła nam mnóstwo zdjęć, a my miałyśmy po prostu ''być''... Bez żadnego pozowania, naturalnie...Proste gesty, zabawa, trzymanie, zbieranie - podawanie kwiatów, koc, trawa, beztroska, zero narzucania i subtelność... z jaką zostałyśmy fotografowane. Bez stresu, onieśmielania, poprawek...
To jedno z najprzyjemniejszych moich życiowych doświadczeń i mam nadzieję - pamiątka dla Emilci. Dostałyśmy na płycie stos zdjęć, na których Emilka wyglądała jak Aniołek, ''Barokowy Aniołek''. Ale to nie był koniec...
Za kilkanaście tygodni dostałyśmy zaproszenie. Na wernisaż...

Weszłam do sali, zewsząd otaczały mnie obrazy Pani Eli... Piękne, magiczne, naturalne - zawierające w sobie piętno minionych i tych nieco współczesnych czasów. Klasyczność, tradycja, motywy biblijne, kulturowe, więzi rodzinne - wszystko to pędzlem malowane...
Poszłam parę kroków dalej, przekroczyłam ''próg'' kolejnej sali i... popłakałam się. Na środku komnaty, na ścianie, wisiał ogromny obraz, a na nim mama i dziecko - dziewczynka... tak bliska, znajoma, bo moja ...A Jej mama? To ja... 
To byłyśmy my...
Pędzlem namalowane...
Przez cudowną Panią Elę...



Mama i Córka - obie wzruszone;D

czwartek, 4 lipca 2013

Roczek

Dwanaście miesięcy minęło - jak jeden dzień, jedna noc, sen... Czekałam na to. Roczek miał dla nas wydźwięk symboliczny. Był jakimś punktem, do którego zmierzaliśmy - od początku.
Byłam bardzo wzruszona - od samego rana. 
Ubrałam Emilkę w śliczną kremową sukienkę, która zgodnie z przeznaczeniem miała służyć '' do Chrztu", bo taki napis widniał na sklepowej metce. Gdy tylko ją ujrzałam, od razu mi się spodobała. Miałam pewne opory, czy kupować tego typu sukienkę, ale na szczęście szybko zwalczyłam swą niepewność decydując się na kupno. Emilka była ochrzczona w szpitalu - niespełna miesiąc po narodzinach, więc nigdy nie miała sobie tego typu ubranka. Pomyślałam: A co właściwie mi szkodzi? Przecież ta sukienka nawet nie jest biała, tylko taka wpadająca w kremowy, to przecież może mieć taką na roczek. Na swoje wyjątkowe święto.
Wyglądała jak Aniołek...Tak delikatnie, dziecinnie i bezbronnie...Jej duże niebieskie oczka tak badawczo spoglądały na otoczenie. Były pełne blasku i ciekawości. Chyba przeczuwała, że dzieje się coś innego niż zwykle, że ten dzień odbiega od dnia powszedniego - jest Jej dniem. Bacznie obserwowała kolorowe baloniki i inne urodzinowe dekoracje. Moja Perełka...
Po dziękczynnej Mszy udaliśmy się do domku. Zaprosiłam najbliższych od razu na obiad. Wszyscy siedzieli dookoła stołu, którego centrum stanowiło dziecięce krzesełko - na ten dzień przybrane balonikami. Na honorowym miejscu siedziała nasza Księżniczka, która wzbudzała zachwyt wszystkich zebranych.
Po obiedzie przyszedł czas na ważny urodzinkowy symbol - torcik. Byłam lekko poddenerwowana już przed samą uroczystością, ponieważ nie było do końca tak - jak wydawało się - miało być. Około dwóch tygodni przed urodzinami Emilki zamówiliśmy tort. Za namową Pani pracującej w cukierni, zdecydowaliśmy się na klasyczny - biały z przewiązaną lukrową różową wstęgą. Na środku miał widnieć napis: ''Roczek Emilki". Widzieliśmy wzór tego torcika w katalogu...był cudowny! Taki prosty, ale miał w sobie coś przyciągało. Od razu wiedziałam, że właśnie taki chcę dla mojej Córci! Daniel się ze mną w 100% procentach zgodził. Niestety - nie ocenia się książki po okładce i nie ocenia się tortu po zdjęciu, a raczej po zapewnieniach i zbytnim wychwalaniu sprzedającej. Gdy Daniel odebrał tort ( miało to miejsce rankiem, w dniu urodzin), powiedział do mnie jedno: nie wiem czy chcesz zaglądać... No musiałam. Niby taki sam jak na zdjęciu, ale wszystko od niego odlatywało! Wstążka niczym nie przypominała tej z fotografii, a co ważniejsze - odklejała się od całości i była popękana. Zagotowałam, gdy to zobaczyłam, po czym zrobiło mi się potwornie smutno...Przecież chciałam jak najlepiej...To Jej pierwsze urodziny... Nie było już czasu na nic, musieliśmy poprzestać na tym co mieliśmy. Na szczęście mój kochany Mąż zadbał o dodatkowe atrakcje na torciku, dlatego też wszystko inne  poszło w niepamięć, mimo że trochę było przykro. Co do smaku - nie mogę mieć żadnych zarzutów - był przepyszny.
Emilka była bardzo wesoła, dostała śliczne prezenty, wytężała swoje oczka na widok dużych fontann na torcie, a my czuliśmy się szczęśliwi - tak na maksa. 
Właśnie w ten dzień napisałam na fb, ''że znalazłam definicję szczęścia''. Naprawdę ją znalazłam. Po skończonym przyjęciu moje dwa Skarby - ten prawie wtedy - 30 letni i ten  roczny, zasnęli obok siebie, na łóżku. Weszłam do pokoju, było bardzo cichutko. Oni spali spokojnie, a ja właśnie wtedy to zobaczyłam...
Znalazłam odpowiedź, tak oczywistą i trywialną. To była ta definicja, definicja mojego Szczęścia - Oni przy mnie, razem. MOJE ŻYCIE.





 Wtedy już wiedziałam, że był to nasz najpiękniejszy rok, który niósł ze sobą jeszcze wiele niespodzianek i naznaczył kolejne miesiące...

wtorek, 2 lipca 2013

Tej nocy...

Jest 00.20, 24 czerwca 2012 roku. Trwają przygotowania do najważniejszego przyjęcia naszej Córeczki. Gotowanie i przyrządzanie sałatek zajmuje mi więcej czasu niż sądziłam. W tym dniu chcę, aby wszystko było naj... Najsmaczniejsze, najlepsze i w największych ilościach!
To już... 
Chwileczkę, widzę Daniela, który podchodzi i jakoś dziwnie na mnie patrzy...
Mój Mąż przychodzi do mnie, do kuchni i mówi: Chodź, przecież już ta godzina... Zbieram się co prędzej, nie pytając o co chodzi. Dobrze wiem.
Wchodzimy do naszego pokoju, podchodzimy do łóżeczka, w którym śpi niczego nieświadoma nasza Emilka. Stoimy, pochylamy się, patrzymy... Przy suficie wiszą zawieszone przez nas różowo - białe baloniki, na środku pokoju stoi wielki stół nakryty białym obrusem.
Właśnie w tej chwili, dokładnie rok temu- przywitałam moją 1120 gramową Kruszynkę. Moje Największe Miniaturowe Szczęście...
 00.20...
Stoimy tak nad Nią i po cichutku szepczemy: Wszystkiego Najlepszego Córeczko. Jestem strasznie wzruszona...To już. Właśnie dotrwaliśmy do tej długo wyczekiwanej daty. Ona śpi tak ślicznie, beztrosko. Jest z nami. Składam Jej ciche życzenia, a myślach mówię : Dziękuję...

poniedziałek, 1 lipca 2013

bon appetit!

Jak już wcześniej wspominałam w poprzednich postach, nasza przygoda z karmieniem naturalnym zakończyła się bardzo szybko. Martwiłam się jak to będzie, czy moja Mała będzie przybierać na wadze, czy w ogóle będzie ''ładnie'' zjadała serwowane przeze mnie pokarmy. Dietę - zgodnie z zaleceniami Pani doktor zaczęliśmy poszerzać około 4 miesiąca życia Emilki, i od razu w grę zaczęło wchodzić karmienie malutką plastikową łyżeczką w czasie obiadku. Emilka wcale jeszcze nie siedziała, dlatego pod Jej główkę podkładałam podusię, kocyk lub karmiłam Ją ułożoną w nosidełku, które posiadało idealnie wyprofilowany kształt. Gdy Pani doktor powiedziała mi, że mogę spokojnie próbować karmić łyżeczką byłam w niemałym szoku. Tak małe dziecko? I w dodatku jeszcze nie siedzące? - Tak, proszę próbować. Obawiałam się pierwszych prób - ręka drżała mimowolnie, ale potem okazało się, że moje opory były zupełnie niepotrzebne. Emilcia radziła sobie świetnie. Oczywiście skłamałabym, gdybym napisała, że super zjadała całą porcyjkę, bo znaczna część jedzonka trafiała na to, co było wokół, ale szybko odnalazła się w całej sytuacji i nie stawiała żadnych oporów. Głównym pokarmem nadal były kaszki mleczno - ryżowe, ale obiadek był już inny, urozmaicony. Do około 9 miesiąca Emilka spożywała głownie dania słoiczkowe i  zwykle jednej firmy, którą również poleciła nam doktor, stwierdzając, że właśnie ta marka posiada najlepsze rekomendacje. Z czasem zaczęłam sama gotować zupki i wprowadzać inne dania, które Emilcia mogła jeść. Na samym początku zupki gotowałam '' na króliku'', dodając do nich warzywa. Wszystko blenderowałam wraz z mięskiem i niekiedy zagęszczałam kleikiem ryżowym. Później, w roli głównej obrałam sobie cielęcinkę. Emilka była w tym okresie małym głodomorkiem. Zjadała zawsze całe porcje i niekiedy potrzebowała repety. Jadła wszystko, co tylko Jej podałam. Gdy to były słoiczki - zwykle 250g, gdy zupka ugotowana przeze mnie - cała micha. Mało kto mi wierzył - raz świadkiem była moja koleżanka, gdy ze swoją córcią przyszły do nas w odwiedziny - że Emilka niekiedy ''je za dwóch'', potrafiła w ciągu 35 minut zjeść - dwa razy - 250 g słoiczek z daniem! Cieszyło mnie to niezmiernie, jadła wzorowo. Oprócz głównych posiłków, w menu każdego dnia znajdowała się woda mineralna (śladowe ilości, bo Emilka nie przepadała za tego rodzaju napojem, na szczęście Jej się odmieniło) oraz soczki owocowe ( mogłaby pić hektolitrami, podawałam dużo, ale potem okazało się, że nie wolno, a ja przesadziłam). Z deserków to zwykle starte jabłuszko lub rozgnieciony banan lub gotowe deserki. Po ukończeniu 6 miesiąca podawałam także specjalne jogurciki. Uwielbiała je. Swoją drogą pisząc teraz o tym, przypomniałam sobie fakt, który mnie lekko poddenerwował. Gdy byliśmy na pierwszych wakacjach ( o tym będzie wkrótce), u kuzynki mojego Męża - Martusi i wybraliśmy się do sklepu z myślą, aby kupić coś dla Emilci - na przekąskę ( było to w Bregenz, w Austrii), zobaczyłam właśnie te jogurciki! Te same, identyczne! Powaliło mnie to, że u nas płaciłam za nie ( 4 szt. ) 9.90, czasem 11.00 zł - zależy gdzie, a tam kosztowały 1 euro! Oczywiście również za 4 sztuki. I jest sprawiedliwość na świecie ;-) Oczywiście zaopatrzyłam się przed wyjazdem do Pl.
Co do innych przekąsek - Emilka do około roczku, jadła niewiele frykasów, a już na pewno nie spożywała biszkoptów. Bynajmniej, dlatego że nie chciałam Jej tego podawać, lecz, bo nie mogła sobie z tym poradzić. Jak już wcześniej pisałam - mieliśmy problemy z połykaniem, tzn. często się dławiła. Nie było mowy, by dawać jej chlebuś czy jakieś ryżowe wafelki dla dzieci. Kiedyś nawet takie kupiłam, na opakowaniu napisane było - ''powyżej 6 miesiąca''. Emilka miała wtedy siedem może osiem, ale nie dała rady. Nie miała jeszcze ząbków, a Jej  dziąsełka nie  radziły sobie z tego rodzaju pokarmami. Jak teraz patrzę na niespełna 7 miesięczną Córeczkę naszych drogich przyjaciół to niedowierzam. Malutka nie ma ani jednego ząbka, a zajada się bułeczką, paluszkami, biszkoptami itp...
Jedynym sprzymierzeńcem były popularne chrupki kukurydziane, lecz na samym początku głównie długie - pałeczki. Z upływem pierwszego roczku wszystko powoli zaczęło się zmieniać. Emilka nadal bardzo ładnie zjadała, ale miała już wybrane dania, ulubione potrawy. Jedną z nich były wszystkie zupki z kaszą jęczmienną, rosołek oraz ziemniaczki. Mogła jeść to w kółko. Gdy skończyła 18 miesięcy zaczęły się pierwsze problemy, ponieważ Jej apetyt, nie był już taki jak przed miesiącem, a nawet nie dało się tego porównywać, bo bywały dni, że naprawdę mało zjadała. Martwiłam się, choć nic się w sumie nie działo. Była zdrowa, wcale nie chorowała, ani też nic nie wzbudzało naszego niepokoju. Jednak wiele mniej jadła, ale starałam się nie panikować. Panika z mojej strony przyszła całkiem niedawno, jakieś 2 miesiące temu. W życiu naszej Małej zaczął się okres NIE - na wszystko. Przemycałam Jej mleko modyfikowane nocą, by tylko coś zjadła, bo w ciągu dnia naprawdę było tego niewiele. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy zrobiła się z Niej taka chudzinka. Spanikowałam już całkowicie kiedy obejrzałam wspominany już przeze mnie na tym blogu program, w którym gościła Mama wcześniaczka. Chłopiec miał trzy latka. Kobieta opowiadała, że Synek ma duże problemy z jedzeniem i karmi Go przez sen. Pierwszą moją  myślą było to, że i dla nas właśnie nastąpił taki okres, że u nas będzie tak samo. Przestraszyłam się trochę. Postanowiłam zapytać naszą środowiskową Panią dr o to, co mam robić, ale ta od razu mnie uspokoiła. Emilka miała dobre wyniki badań i wszystko generalnie jest w porządku. Po dłuższej rozmowie przepisała mi syropek na apetyt, który miałam podawać 2 razy dziennie, 10 minut przed posiłkiem. Ku mojemu zdziwieniu, już po tej wizycie apetyt Emilce nieco wrócił, dlatego też nie skorzystałam z ''pomocnika'', ale trzymam go w szafce. Chciałabym by była zdrowa, dlatego czasem obsesyjnie myślę o Jej  posiłkach. Nie wmuszam nigdy nic do tej małej buźki, ale czasem ogarnia mnie totalna bezsilność, która związana jest z obawą o Jej zdrowie. Niekiedy myślę, że  niepotrzebnie sama się nakręcam, ale strach bierze górę.
A na dzień dzisiejszy: Chwilo trwaj!
Oby jadła tak - jak od czterech dni ;-)

A tak było rok i kilka miesięcy temu...