sobota, 30 marca 2013

Kropelki mleka i niezwykłe MAMY

Długo nie mogę zasnąć. Wszystkie myśli wirują wokół mojej maleńkiej Emilki. Czuję ogromną pustkę, zagubienie. Emocje kumulują się we mnie, czuję się potwornie napięta. I ten wewnętrzny strach, który próbuję zwalczyć. To dziwne poczucie jakby to wszystko nie działo się naprawdę, jakbym była ''gdzieś'' zawieszona - tam, gdzie kończy się sen, a zaczyna jawa. W myślach powtarzam sobie, że będzie dobrze, musi być. ONA jest na świecie i musi zostać ze mną. Wiem, że od moich myśli chyba niewiele zależy, ale staram się jak mogę nastawiać na to DOBRZE. Czuję, że Ktoś wielki nad NIĄ czuwa, po cichu błagam o to czuwanie. Po dłuższej chwili zasypiam.Gdy się wybudzam widzę na swojej piżamie, na dwóch znamiennych punktach plamy... Piersi są bardzo napuchnięte, a ja nie wiem co mam teraz robić. Rozmawiając z dziewczynami z sali, uparcie twierdziłam, że ja na pewno nie będę mogła karmić, że nic mi nie kapie, że urodziłam za wcześnie i to na pewno nie będzie możliwe. A jest ! Za radą dziewczyn i pani pielęgniarki udaję się na rozmowę z panią ''od laktacji''. Siedzimy przy białym stoliczku, na II piętrze. Pani karze mi pokazać piersi i ku mojemu zdziwieniu łapie za jedną. Tryska mleczko ! Pani szczegółowo omawia mi system, w jakim  mam odciągać pokarm (co 2. godz. w syst. 3,5,7). Za '' pobudzacza ''musi posłużyć laktator.
Zaznacza, jak wielką wartość mają te pierwsze kropelki, jak i ogólnie - karmienie naturalne.
Pierwsze odciąganie jest dla mnie troszkę bolesne. Przez pierwsze tygodnie  używam ręcznego laktatora i za bardzo nie mogę go okiełznać. Mocniejsze naciśnięcie i zassanie powoduje ból. Jednak widzę te moje kropelki i jestem radosna.Wiem, że to dla Emilki. Odciągnięty pokarm umieszczam -  jak kazano w sterylnej buteleczce, a następnie w lodówce. Tam czeka na ''panią od pokarmu''...och, pamiętam to wszytko jakby zdarzyło się wczoraj. Skoro już mowa o Pani zabierającej pokarm, to do niej idealnie wpasowuje się hasło : kobieta zmienną jest. Wszystko zależało od jej humoru ;-) Trudno mi trochę z tym, że muszę sztucznie pobudzać laktacje, wcześniej, ani przez myśl mi nie przeszło, że tak się robi. Myślałam, że laktatory są jedynie dla wygody, np. służą pomocą przy karmieniu dzidziusia, którego mama, po wielu miesiącach spędzonych w domu wraca do pracy, a nie chce rezygnować z karmienia naturalnego. W przypadku mam wcześniaczków z reguły są czymś niezbędnym. Moja przygoda z karmieniem - wzloty i upadki.  Na początku wydaje się, że nad wszystkim panuje, tzn. odciągam regularnie, mleczka jako tako, moja Maleńka toleruje, a potem odwrót. Emilka karmiona sztuczną mieszanką, a ja niczego nie mogę ogarnąć, potem jeszcze cytomegalia, a raczej obawa czy ją mam, i czy nie przeniknęła do organizmu Emilki poprzez pokarm...strach, badanie pokarmu, moja bezsilność i słabość. Oj tyle się działo. Naturalnym pobudzaczem była myśl '' to dla Niej", ale i trzy niezwykłe osóbki - najdzielniejsze mamy: Adulka, Ewusia i Madzia. Nie byłoby tych wspomnień, a na pewno nie miałyby takiego kształtu. O wielu rzeczach nie myślałabym tak jak teraz myślę, nie miałabym też takiej siły i wsparcia gdyby nie było tych dziewczyn. Bez nich moja Emilcia nie dostałaby na pewno tyle mleczka, ile dostała, bo to one sprawiły, że mogłam się jakoś ogarnąć, w porę wyjść od mojej Kruszynki i ...odciągać.  Oj dziwnie ze mną bywało...Bałam się, że coś stracę gdy wyjdę, że JEJ się coś stanie. Gdy później - po wypisie, spędzałam u niej prawie całe dnie, miałam obsesje na punkcie '' po prostu bycia tam'' - przy niej. Każde wyjście kończyło się wyrzutem sumienia. Miałam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą jak odchodzę. Często tłumaczyłam się pielęgniarkom gdzie idę, po co i za ile wrócę. Podkreślałam, że WRÓCĘ. Niekiedy zostawiałam torebkę lub jakąś inną rzecz, by siostry wiedziały, że to pewne.
Z tymi Mamami wszystko było inne, łatwiejsze. Odciągałyśmy razem, a mała salka stała się miejscem, gdzie toczyły się rozmowy o TYCH NAJWAŻNIEJSZYCH, gdzie była troska, nadzieja, wzruszenie i uśmiech. Gdzie spotykałam się z tymi, które na stałe zagościły w moim sercu...O nich jeszcze będzie na blogu.

Moje najdzielniejsze Mamy na świecie....

środa, 27 marca 2013

Maleńkość - potęga życia w miniaturowym ciele

Przebudziłam się i zobaczyłam mojego Męża nachylającego się nade mną. Powiedział bym odpoczywała, że przyjedzie do mnie później. Musiało to być jakieś trzy godziny po zabiegu (?). Była noc. Całą sytuację pamiętam jak przez mgłę. D. chyba mówił, że widział naszą maleńką Córeczkę - kiedy wywozili ją z sali porodowej w inkubatorze. Zasnęłam. Chyba nic nie mówiłam.
Nastał świt. Wybudzam się. Leżę pośrodku dwóch kobiet w pokoju, który wygląda mi na jakaś salkę pielęgniarek, może to sala pooperacyjna ? Sama nie wiem gdzie jestem. Na wprost mnie drewniane biurko, a za nim siedzi pielęgniarka. Jest bardzo cicho, przerażająco cicho...Ten dziwny spokój, aż huczy w uszach, sprawia, że odczuwam jakieś zagubienie. Ogarnia mnie strach, odtwarzam w pamięci fakty  sprzed kilku godzin. Urodziłam moją Emilkę, urodziłam w 28 tygodniu... Boże, co będzie? Co się tera dzieje z moim dzieckiem? Gdzie ONA jest? Zaczynam płakać. Podchodzi do mnie pielęgniarka, pytam o moją córeczkę. Pani karze zaczekać na lekarkę. Dodaje, że gdyby mnie bolało to mam informować i da mi lek przeciwbólowy. Cisza, która panuje w pokoju drażni mój umysł, wzmaga niepewność. Dotykam brzuch...Nie mam go. Coś ściska mnie w gardle..Czuję jakby ktoś mi coś zabrał, urwał część mojego ciała. Boję się..
Po jakimś czasie decyduję się poprosić o lek, zaczyna mnie boleć, coraz bardziej i bardziej...Boli dokładnie w miejscu, gdzie zostałam nacięta. Rodziłam naturalnie, ale musieli mnie naciąć z lewej strony. Mówili, że to koniecznie, by główka dzidziusia nie została uszkodzona. Kilka minut później, kobieta leżąca po mojej lewej stronie zaczyna rozmawiać przez telefon. Opowiada o swoim porodzie, o ciemnoskórej córeczce ( córka Włocha ), o ciemnych włoskach, dużej wadze...Ból ściska moje serce. Czuję się beznadziejnie...
Kilka chwil  potem, przychodzi Pani doktor. Ta, która robiła mi usg i doglądała w czasie trwania mojego porodu ( nie główna prowadząca akcję porodową). Zwraca się do mnie wypowiadając słowa, których  nie zapomnę do końca życia. Przytoczę tylko tylko istotny fragment jej wypowiedzi, który równie mocno bolał. Nie chce ich tu w pełni przytaczać, nie wie o nich nikt...nawet mój kochany D. Słowa, które ranią mnie najdobitniej, które powodują,że czuję się nikim...

,,(...) waży 1120g, ma 32 cm, 6/6/7 pkt. w skali apgar, nie oddycha samodzielnie, ma reakcję zapalną, nie jest dobrze, nie wiadomo co będzie. O resztę proszę pytać neonatologów..."


Przewożą mnie na salę, na której spędzę najbliższe 3. doby. Oprócz mnie, w pokoju znajdują się trzy kobiety. Jedna z wielkim brzuszkiem, dwie ( jak się potem dowiaduję) po porodzie, bez dzieci koło siebie.
Leżę i w myślach błagam Boga o życie dla mojej Córeczki, o Jej zdrowie. Proszę Go całym sercem, by mi pomógł, by BYŁ, by mnie nie zostawiał. Co mogę więcej? Wiem, że tylko od NIEGO zależy życie mojej Emilki. Panicznie się boję. Wyciągam z torebki różaniec. Mój talizman, który staram się mieć przy sobie. Wcześniej zawsze miałam na palcu, ale pech chciał, że zawsze gubiłam. Zaczynam się na nim modlić, po cichu, w myślach, po kryjomu...chowając dłoń pod kołdrą. Moja modlitwa przerywana jest obrazami z minionej nocy. Momentami nawet nie wiem czy się modlę. Co jakiś czas ''łapię się'' na tym, że nie kończę tego, co zaczęłam. Moje myśli są strasznie rozproszone, uciekają w różne strony, by po czasie zatrzymać się na Emilce. Nie mogę się skupić.
Czuję, że poległam. Nie tak miało być...
No właśnie, a może tak właśnie miało być?
W myślach pojawia się sakramentalne: Boże, dlaczego ? Trochę myślę o tym, ale ku mojemu zdziwieniu szybko przestaje mi to chodzić po głowie. Chyba nie chce pytać, nie wiem czy chce wiedzieć...
Czuję, że poległam, zawiodłam wszystkich, zawiodłam samą siebie. Wstydzę się, że nie potrafiłam ''donosić'' mojej córeczki. Czuję, że jestem jedną na milion, a nawet na dwa miliony... Jedyną taką - inną. 
Wiedziałam, że można urodzić wcześniej... tydzień, dwa, no może trzy, cztery - to już rzadki przypadek...Myślałam, że aby tak było, to muszą wcześniej być jakieś poważne komplikacje, że to się wie wcześniej...Wiedziałam wtedy bardzo mało. Wystarczyło słuchać. Słuchać tych, co byli wokół, bardziej zagłębiać się w szczegóły ich historii.Wystarczyło może trochę dalej doczytać mój ciążowy poradnik...
Całkowicie tracę poczucie bezpieczeństwa. Nastaje godzina obchodu. Wizyta lekarska i związane z tym czynności trochę mnie onieśmielają . Choć w sumie wszytko mi jedno, na co patrzy lekarz. Pan doktor pyta mnie o poród, patrzy na kartę. Bardzo miło ze mną rozmawia. jego słowa budzą ISKIERKĘ nadziei w moim sercu:

Waży ponad kg - naprawdę nie jest źle. To dziewczynka, a dziewczynki są bardzo silne. Proszę być dobrej myśli.

Po chwili dodaje:
Była pani już u niej ?
Nie.
To po obiedzie proszę iść do córeczki...
  
Przychodzi mój kochany Mąż i przynosi mi piżamę, szlafrok i inne potrzebne rzeczy. Jego twarz mówi sama za siebie. Chyba nie spał wcale. Jest blady, zmęczony, ma bardzo podkrążone oczy. Całuje mnie, tuli, próbuje udawać twardego. Mówię, co mówili mi lekarze, płaczę. On stara się pocieszać...Na próżno, ale wtedy widzę, że mnie wspiera. Wtedy to naprawdę widzę i odczuwam. 
Czuję się nieswojo, coś jakby dusiło mnie w gardle, z trudem wypowiadam słowa.

Wstaję z łóżka. Czuję się dosyć dobrze. Dokucza mi jedynie ból w miejscu zszycia. Mam wrażenie jakby szwy miały się za chwilę rozejść. Poruszam się powoli, lekko suwam nogą. Jedziemy na III piętro...do wcześniaczków, na Odział Neonatologii, do naszej kochanej Emilki...
Cała drżę. Próbuję się opanować. Wchodzimy. Pani pielęgniarka instruuje nas co do podstawowych czynności na oddziale. Mycie rąk, dezynfekcja itp..Wskazują nam miejsce, gdzie leży nasza Perełka...

To już...
Jesteśmy koło niej, nie wytrzymujemy... puszczają emocje.
Miałam nie płakać - nie daję rady... Płaczemy oboje. Emilka leży w inkubatorku, wydaje mi się, że jest jeszcze mniejsza niż kilkanaście godzin temu... Do ciałka ma przypięte wiele kabelków, oddycha za pomocą respiratora. Jej brzuszek stopniowo unosi się i opada. Drga całe jej maleńkie ciałko.Widzę w niej to ŻYCIE. Moja maleńka. Ona cierpi. Na pewno cierpi... Ja nie mogę jej pomóc. To najgorsze uczucie na świecie - bezsilność. Widok bezbronnego maleństwa, które jeszcze kilkanaście tygodni powinno  mieszkać w twoim brzuszku, wyzwala wielkie poczucie winy... Jest taka maleńka, leży w tak zwanym ''rogalu". Ma założony maleńki pampersik. Moje szczęście, które walczy o życie, a ja stoję i patrzę...nie mogę nic. Pamiętam, że błagałam Boga, że jak tylko coś ją boli, to żeby przelał ten ból na mnie. Fizycznie czuję się dobrze, aż za dobrze...Psychika zaczyna szwankować. To nic.. Patrzę na jej stópki, maleńkie rączki, które są nieco sine. Wydaje mi się, że jej uszka jeszcze nie do końca się wykształciły, ma takie maleńkie. Jestem załamana, bezsilność zaczyna mnie przytłaczać. Tak bardzo chciałabym ją przytulić, brakuje mi jej wewnętrznej bliskości. Mówię do niej po cichutku: bądź silna, błagam...
Ciekawe jest to, że po tej pierwszej wizycie u NIEJ, w moim sercu budzi się siła. Mimo załamania, pojawia się to tak potrzebne wewnętrzne odczucie. Poraża mnie widok tego wszystkiego, ale czuję, że ONA BĘDZIE Z NAMI. Kolejne doby przynoszą ''wzloty i upadki''. Moja nadzieja gaśnie i budzi się na nowo, ale o tym w kolejnych postach.


Tak bardzo Cię kocham Córeczko, ilekroć myślę o tej chwili, wspomnienia ożywają na nowo. Z trudem buduję zdania, mam problem z odtwarzaniem faktów, choć są tak ''żywe". Chciałam być silna - byś Ty była silna...Nie zawsze dawałam rady, poległam na całej linii... Najważniejsze, że jesteś...
Chciałabym być najlepszą Mamą, bo Ty jesteś najwspanialszą Córeczką na świecie...
Moja kochana Emilka. 1120 g, 32 cm... Pierwsze zdjęcie...

                                   

niedziela, 24 marca 2013

Emilka - moje szczęście mieszczące się na dłoni

23 VI, Boże Ciało. Ranek. Jak każdego roku, właśnie w to święto,  wstaję z myślą, że idziemy na procesję prowadzącą ulicami wsi, w której znajduje się nasz parafialny kościół. Jemy śniadanie, a ja zaczynam czuć się bardzo dziwnie. Coś jakby uciskało mnie w podbrzusze. Nie jest to ból, ale lekkie ukłucia, które stopniowo mijają, by za kilkanaście minut zupełnie ustąpić. Decydujemy, że nie pójdziemy na procesję, ale na samą Msze Świętą. Jedziemy do kościoła, odbywa się nabożeństwo, a ja znowu zaczynam czuć się jakoś nieswojo. Bardzo delikatnie, ale pobolewa mnie brzuch. Odczuwam ogólne osłabienie. Wracamy do domu, jemy obiad. Zdecydowanie jakby mi przechodziło, choć nadal czuję się dziwnie niespokojnie. Postanawiamy, że jak tylko powtórzą się te dziwne uciski, dzwonimy do mojego ginekologa. Oglądamy tv, bo ''leci'' jakaś śmieszna komedia. Po kilku chwilach - to samo, znowu to dziwne uczucie. D. dzwoni do mojego lekarza, który karze jechać do szpitala (wskazuje konkretną placówkę). Biorę ze sobą wszystkie ciążowe badania. Wychodząc z domu widzę wzrok mojej Mamy. Jest jakaś smutna. Jedziemy, a ja jestem bardzo niespokojna, łzy spływają po twarzy, czuję, że jest coś nie tak. Wcześniej zauważyłam, że taki ucisk w brzuszku pojawia się co 20  min. Gdy jesteśmy już bardzo blisko szpitala, zupełnie mi przechodzi, nic nie uciska, czuję się dobrze. W poczekalni dwie osoby. Czekam. Nastaje moja kolej. Młoda Pani doktor przyjmuje mnie i zaznacza, że musi mnie zbadać. Rozpoczyna się koszmar...Badanie boli tak, że nie potrafię opanować swoich emocji, błagam ją by przestała. Cała się trzęsę. Ból, który powoduje badanie jest chyba najgorszym fizycznym bólem jakiego doświadczyłam. Pani doktor oznajmia, że to JEJ WYGLĄDA, na zagrożenie przedwczesnym porodem, że muszę poleżeć KILKA DNI na oddziale i powinno przejść. Zaznacza jednak, że oni nie mają miejsc, by mnie przyjąć i napisze mi na kartce prośbę o przyjęcie na oddział do pewnej kliniki. Zaczyna pisać, a ja histerycznie płaczę, woła mojego D. Nagle przerywa i mówi, że JESZCZE SKONSULTUJE TO  z innym lekarzem. Wchodzi jakiś starszy ginekolog, a ja słyszę: ZBADAM PANIĄ. Zaczynam błagać, by tego nie robił. Zaznaczam, że bardzo źle się czuję i bardzo mnie bolało wcześniejsze badanie. Pan mnie nie słucha, wydaje się kompletnie ignorować wszystko o czym mówię. Bada mnie. Czuję, że zaraz umrę. Powtarza się to, co kilkanaście minut temu. Nieopisany, przeszywający ból. Potem słyszę: ,, macie samochód? " Potwierdzamy. - ''To proszę jechać teraz do kliniki i wręczyć tę kartkę". Wychodzimy.
Dojeżdżamy na miejsce. Nie wiem, w którym kierunku pojechaliśmy, nie mam pojęcia jak wygląda gmach kliniki, w której czekam na przyjęcie. Jestem zdruzgotana. Czuję ogromny strach. Boję się o moje Maleństwo, myślę o tym jak wytrzymam w szpitalu (w życiu nie byłam w żadnym na dłużej). Czekając w holu nie zdaję sobie sprawy, że mój przyjazd tutaj będzie w zupełnie innym celu, skończy się inaczej niż to sobie wyobrażałam...
D. wychodzi ''na papierosa" i właśnie kiedy go nie ma, nastaje moja kolej. Pani wypełnia kartę danymi, czyta prośbę ''o przyjęcie na oddział". Przychodzi Pani ginekolog i po raz trzeci słyszę: ZBADAM PANIĄ. Zaczynam płakać, opowiadam o tym co się działo w trakcie poprzednich badań, proszę, by się zlitowała nade mną. Pani dr mówi bym jej zaufała, że zrobi to naprawdę bardzo delikatnie i nie będę czułą żadnego bólu. Ufam jej.
Momentu badania, wzroku Pani doktor, słów wypowiedzianych z jej ust nie zapomnę nigdy.
''O mój Boże, natychmiast na salę, mamy poród!"
Wydaje mi się, że to nie dzieje się naprawdę, zaczynam panicznie płakać, wiozą mnie gdzieś, mijamy korytarz. Nigdzie nie widzę D.
Jestem przerażona.

 Na porodówce trzy kobiety, spośród których widać, że jedna ewidentnie za niedługo urodzi. Podpinają mnie pod kroplówkę, zaczynają podawać surfaktant dla Mojego Maleństwa. Próbują opóźniać poród. Proszę, by powiadomiono mojego Męża. Panicznie się boję, pielęgniarka na moją prośbę podaje mi torebkę. Piszę do D. Zaczynam się modlić. Błagam Boga bym wytrzymała, bym byla silna, by moja córeczka została we mnie...To dopiero 28 tydzień ciąży... Modlę się do bł. Jana Pawła II, do mojego zmarłego dziadzia. Błagam o pomoc. Tak bardzo się boję, czuję, że to nie dzieje się naprawdę.  Panuje ogólny chaos, jest ''długi weekend" i tylko lekarze dyżurujący. Po chwili przychodzi do mnie Pani doktor, która trzyma w ręku moje ciążowe badania. Zaczyna pytać o lek na infekcję w moczu (?), a ja stanowczo odpowiadam, ''że nie mam żadnej infekcji''.
 Pani dr zaczyna krzyczeć. Wyzywa mojego lekarza prowadzącego, pyta jak mogłam jechać do poprzedniego szpitala i czemu nie przywiozła mnie karetka... Zaczyna mówić,  że to moja wina, że źle szukałam lekarzy, że nie mam odpowiednich badań, że jestem nieodpowiedzialna, że czas pokaże co się stanie...itp. Jestem przerażona i porażona słowami Pani dr. Po chwili pewna młoda pielęgniarka mówi, bym nie brała do siebie bezpośrednich komentarzy owej dr, zaznaczając , ''że ta Pani  ma to do siebie, że krzyczy nie tylko na mnie, ale i na każdego pacjenta". Na początku czuję złość do krzykliwej lekarki, potem - ogromną wdzięczność  za uratowanie mojej Córeczki, za pomoc przy porodzie. Kontrolują moje wyniki. Mam infekcję, na którą (podobno) powinnam przyjmować antybiotyk, znacznie podwyższony cukier, cytomegalię...

Nagle dostaję krwotoku, nie wiem co się dzieje. 

Kobieta leżąca obok mnie zaczyna głośno krzyczeć, przychodzi na świat jej córeczka. Słyszę płacz tego dzieciątka...

Za kilka chwil to u mnie pojawiają się skurcze, silny ból, ponownie wypływa krew, potem wody. Ogarnia mnie przerażenie. Dochodzi do mnie fakt, że właśnie zaczynam rodzić. Nie ma już odwrotu, już nic nie powstrzymam. Boję się o życie mojej Kruszynki, czuję się bezsilna.
Czuję, że zawiodłam...

00.20 przychodzi na świat najukochańsza dziewczynka na świecie, mała Calineczka, moja córeczka...Emilka. Waży 1120, ma 32 cm. Jest  najmniejszym człowieczkiem jakiego kiedykolwiek widziałam. Jest moja, nasza... Już w tej chwili tak bardzo Cię kocham Kruszynko. Lekarze szybko pokazują mi Emilkę, nie potrafię opanować płaczu...dotykam jej maleńką  nóżkę i witam słowami : "Moje maleństwo kochane..." Nie wiem czy to prawda, czy tylko moje złudzenie, ale słyszę jakieś kwilenie, które uważam za płacz mojej Córeczki... Jest taka maleńka, ma ciemne włoski, ciemną skórkę, znacznie ciemniejszą twarzyczkę, miniaturowe paluszki u rączek i stópek. Widzę jej maleńkość, jest mniejsza od laleczki... jest śliczna. Przychodzi na świat 24 czerwca, w św. Jana, w swoje imieniny. Jestem bardzo przestraszona, ale widok mojego Maleństwa wyzwala we mnie jakieś ''ciepło na sercu", miłość i szczęście, które jednocześnie przepełnia obawa o JEJ życie. Nie jestem w pełni świadoma, że od tej chwili rozpoczyna się prawdziwa walka właśnie o ten najcenniejszy dar. Dar życia.
Nadal wydaje mi się, że to nie dzieje się naprawdę...
Szybko wkładają ją do inkubatorka. Odjeżdża...
Zabierają moją córeczkę, którą tak bardzo chciałam przytulić, pocałować. Nie mogłam.
Informują, że muszą mnie ''oczyścić '' pod narkozą, a  łożysko oddać do badania...
Przewożą na salę operacyjną, a moją córeczkę na III piętro...

Jestem Mamą. Moja najukochańsza Kruszynka, najdzielniejsza bohaterka,
mój prawdziwy sens życia jest już na świecie...
Kocham Cię całym sercem Maleńka...




piątek, 22 marca 2013

Już czas...

Brzuszek rósł bardzo szybko, a ja wraz z nim. Wydawało mi się, i też wiele osób  potwierdzało, że naprawdę mam bardzo duży. Do końca szóstego miesiąca przytyłam 12 kg. W zupełności mi to nie przeszkadzało, choć troszkę zaczęło ograniczać pewne ruchy. Małymi kroczkami zbliżał się termin obrony pracy magisterskiej, toteż budziło się we mnie uczucie lekkiego niepokoju, ale nie zdenerwowania. Powtarzałam sobie,że za żadne skarby w świecie nie mogę teraz tkwić w żadnym stresie. Czas mijał nieubłaganie. Najprzyjemniejszym urozmaiceniem tygodnia były wyprawy do ulubionej lodziarni. Muszę tutaj wspomnieć o moich zmienionych preferencjach smakowych. Od kiedy sama tego doświadczyłam to naprawdę uwierzyłam, że w ciąży można polubić to, czego się wcześniej wręcz nienawidziło. Lody... kochałam je, ale tylko te o smaku czekoladowym. W życiu bym nie pomyślała, że kiedyś będę zajadać się owocowymi, a już na pewno nie truskawkowymi czy ''owoce leśne". No tak było, w okresie ciąży ukochałam sobie właśnie te owocowe. W ogóle to przez pierwsze miesiące moim typem nr 1 były mandarynki, dżem truskawkowy i sok pomarańczowy;-) Nie mogłam patrzeć na ser żółty, który wcześniej uwielbiałam. Ciekawa zależność, ale teraz już wierzę tym wszystkim, którzy opowiadali mi o swoich gustach smakowych w okresie ciąży. Rozpoczął się czerwiec, czułam się świetnie, lecz niepokoiły mnie wieczorne bóle brzucha i opuchnięte stopy. W czasie wizyty lekarskiej wspomniałam o tym lekarzowi, który rozwiał mój niepokój stwierdzając po uprzednim zbadaniu, że wszytko jest w porządku. Badania podobno miałam dobre. Piszę PODOBNO, bo zaintrygowało nas dziwne pytanie Pani, do której od samego początku jeździłam na badania ( krew, mocz, poziom glukozy i inne - zawsze u niej ). Gdy któregoś dnia mój D. odbierał  wyniki, Pani zapytała go jakie leki  przepisał ginekolog po wcześniejszej wizycie i badaniach, które mu doniosłam. Mój D. odparł, że ''nie mam żadnych leków". Pani zrobiła zdziwioną minę...Przy kolejnej wizycie, u mojego lekarza niepokój wzbudziły obecne wyniki badań. Mówił, że nie są najlepsze. Miałam znacznie podwyższony cukier... Szczerze mówiąc - załamałam się. Bardzo bałam się cukrzycy, ma ją mój tato... Czułam się bardzo dobrze, w życiu bym nie pomyślała, że moje wyniki, które w ostatnich tygodniach ustatkowały się - jak twierdził lekarz, teraz ulegną zmianie. Miałam za kilka tygodni powtórzyć - jak zwykle badanie krwi i moczu i w najbliższych tygodniach udać się na wizytę na Patologię ciąży. Za parę dni nastał dzień obrony - 21.06. Czułam ogromny niepokój, który później przerodził się w zdenerwowanie. Promotor na samym wejściu oznajmił mi, że pomylili pytania i te do mojego tematu dostała poprzednia ''broniąca się Pani ''. Jakimś cudem obroniłam się, ale w trakcie bardzo się denerwowałam. Widzieli to wszyscy, nawet mój Pan profesor, który potem składając gratulacje rzekł : ''miejmy nadzieję, że stres nie odbije się na dziecku". Było już ''po", czułam się nijak, myślałam o mojej Perełce, w myślach dziękowałam jej, że była ze mną. Wiecie, ja tak bardzo czułam jej obecność. Była częścią mnie, czułam to bardzo mocno. Tak bardzo JĄ kochałam... Pojechaliśmy do teściów, zadzwoniłam do mamy - wszyscy się cieszyli, a ja byłam jakaś zagubiona. Czułam się źle...źle psychicznie. Pamiętam, że potem powiedziałam do mojego D., że teraz to już na maksa się relaksuje, nie mam studiów, pisania pracy i będę sobie czytać już nie to co muszę, ale co chcę. Czułam też jakąś dziwną złość na te moje studia, na promotora i  na siebie. Czułam się fatalną egoistką, która dała się stresowi przy głupiej obronie.  Nie potrafiłam zapanować nad sobą, nad emocjami. Później wróciliśmy do domu i położyliśmy się. Rozmawialiśmy, a nasza Perełka mocno kopała mój brzuszek, do którego delikatnie pukał D. To było urocze. Czuliśmy, że jest tak blisko nas, wszystko słyszy, oddaje kopniaki właśnie w miejsce, w które się poklepie lub pogłaszcze. Tych chwil nie zapomnę nigdy. Nawet czasem do nich bardzo tęsknię... Przeczytałam gdzieś, że dzidziuś, który jest jeszcze w brzuszku, często kopie w określonej porze dnia, a po narodzinach często właśnie ''owa'' pora bywa okresem wzmożonej aktywności dziecka. Moja córeczka najbardziej kopała o 22 - 23.00. 
(Uśmiech ciśnie się na usta jak to piszę, bo moja kochana córeczka przez ostatnie miesiące właśnie  o tych godzinach miewała niezły przypływ energii ;-) ) 

Uwielbiałam momenty właśnie takiego leżakowania: ja, ONA  w brzuszku i ... ON - mój kochany D., który był mi tak bardzo bliski.

Kolejne doby zmieniły moje życie o 180 stopni...

No to już najwyższy czas...

za DWA dni trafiłam do szpitala...

środa, 20 marca 2013

JP II

Pamiętam moment Jego śmierci, kilka ostatnich, tak wymownych dni i chwil, które poprzedzały ten fakt...

Była noc. Nie mogłam zasnąć, więc postanowiłam włączyć elektroniczne pudło, zwane przez nas - pożeraczy XXI  wieku - radiem. Pośród puszczanych taśmowo i bez jakiegoś ładu i składu muzycznych kawałków, docierało do mnie coś, co powodowało jakieś nieuzasadnione napięcie i rozbudzało niepokój. Wiadomości, które przekazywano tamtejszej nocy wręcz raziły moje uszy. Nie zagłębiałam się zbytnio w ich treści, a tym samym temat, do chwili kiedy nie usłyszałam: stan zdrowia papieża znacznie się pogorszył. Zdanie, które sprawiło, że naprawdę się obudziłam. Zaczęłam wyczekiwać kolejnych radiowych wiadomości i nie mogłam uwierzyć. Pamiętam, że pierwszą moją myślą było to, że ktoś robi sobie jakieś głupie i niestosowne żarty. Był to okres mojego życia, w którym niekiedy tygodniami trwałam bez telewizji, radia, tym bardziej internetu, dlatego często byłam ''spóźniona" z wszelkimi bieżącymi faktami. Śledziłam naszego kochanego Papieża, wiedziałam, że podupadł na zdrowiu, z wzruszeniem i ogromnym ściskiem w sercu widziałam słynny i tak znamienny moment, kiedy nie był w stanie wymówić ani słowa. Jego cierpienie było tak wymowne, ale nigdy nie sądziłam, że wskazuje Jego ostatnią drogę do Boga. Tej nocy, która poprzedzała  ostatnią dobę kiedy Papież jeszcze żył, byłam bardzo niespokojna, nie mogłam uwierzyć w to co słyszę. Jakby świat zatrzymał się w jakimś punkcie, który się niemiłosiernie dłuży. To była bardzo długa noc. Nie pamiętam jak zasnęłam. Kolejny dzień na stałe zapisał się w mojej pamięci.W Polsce i na świecie trwały Msze w intencji Ojca Świętego. Ludzie modlili się o Jego zdrowie. Tłumy  gromadziły się nie tylko w kościołach, ale i w różnych miejscach związanych z naszym Papieżem. Ja i  moja  przyjaciółka ( teraz bym mogła napisać właściwie : była przyjaciółka) wybrałyśmy się do małego kościółka, który znajduje się w sąsiedniej parafii. Modliłyśmy się o ZDROWIE dla Ojca Świętego. Czuwałyśmy w ciszy i skupieniu pośród tłumu, który swoim ciepłem dodatkowo ogrzewał ten mały drewniany kościółek. Było nas pełno. Milczenie przerywane zostawało momentami przez głośną modlitwę księdza na ołtarzu. Słychać było: O ZDROWIE...
Było to specjalne czuwanie połączone ze Mszą Świętą wieczorną. Po zakończeniu wyszłyśmy z kościoła i pieszo, pośród tłumów zmierzałyśmy w kierunku drogi prowadzącej do naszych domów. Miałyśmy do pokonania około 4 km. Lubiłam takie wyprawy. Ten mały kościółek miał i ma w sobie niezwykłą magię. Mijając kolumny ludzi,  rozmawiałyśmy. Był cichy, spokojny wieczór, późny wieczór. Nagle dał się słyszeć potężny i tłumiący dźwięk bijących dzwonów, zaczęły ''wyć'' straże pożarne, ktoś krzyknął: Papież nie żyje...Tej chwili nie zapomnę do końca życia. Zaczęłyśmy płakać, płakali wszyscy...Przed nami szli moja ciocia i wujek. Wujek mocno wtulił się w ciotkę... Nie pamiętam jak dotarłam do domu, nie wiem jak pożegnałam się z przyjaciółką. Czy od tej chwili w ogóle zamieniłyśmy jakieś słowo? Gdy przekroczyłam próg swojego domu wszyscy byli zapłakani, siedzieli przed telewizorem. Nie mogłam wykrztusić z siebie ani słowa. Cały świat płakał...
W dniu pogrzebu naszego Papieża wyruszyłam  pieszą pielgrzymką na Krakowskie Błonia, gdzie cuda działy się na moich oczach...To była niezwykła chwila. Rozpoczynała się nowa historia...

Piszę o tym, bo Jan Paweł II jest Kimś, kto zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. 1 maja jego następca - Benedykt XVI włączył Go w krąg błogosławionych. Byłam wtedy w 5. miesiącu ciąży, oglądałam transmisję i głaskałam się po brzuszku. Czułam taki dziwny spokój, wewnętrzną radość. Gdy odsłaniała się kurtyna przysłaniająca cudowny portret, na skórze pojawiały się ciarki. Wiem, że wiele osób miało podobnie. Mój Papież...Całkiem niedawno, z racji odbywającego się konklawe dyskutowałam z pewnym Panem na temat papieży. Pan - komentując moje historie związane z JP II odpowiedział: ,,To zrozumiałe, że czujesz tak jak czujesz przecież Jan Paweł II to w zasadzie kawał twojego życia, nie, to całe twoje życie". Całe moje życie...Panu chodziło troszkę o inny kontekst, niż ten, na którym ja skupiam teraz swoje opisy, ale powiedział coś, co dla mnie stanowiło coś bardzo ważnego. Czasem w prostym zdaniu odnajdujemy sens, którego nie określają lub nie posiadają żadne twory słowne. Całe moje życie...bo On był mym życiem. Ukrycie lub też całkiem jawnie towarzyszył mi na każdym kroku. Pisząc ten post skojarzyłam, że nawet liceum, do którego uczęszczałam, nosiło Jego imię (całkowicie mi to umknęło), w parafii, do której należę jest pierwszy  kościół  w świecie konsekrowany jeszcze przez biskupa Karola Wojtyłę. Był na każdym etapie mojego życia, wzbudzał podziw, szacunek, sprawiał, że widziało się  polskość tam, gdzie tylko się pojawiał, niezależnie ile kilometrów od ojczyzny się znajdował. Był całym moim życiem i wyjednał u Boga życie mojej córeczki. To właśnie Jego błagałam o wstawiennictwo, gdy kilka tygodni po Jego beatyfikacji niespodziewanie przyszła na świat moja Perełka. Po raz kolejny otrzymałam od Niego najcenniejszy dar. Zadziwiał za życia ziemskiego, teraz zadziwia z Nieba...

Od kilku dni cieszymy się z wyboru nowego Papieża - Franciszka I. Gdy zabrzmiało to wyczekiwane habemus papam i na balkonie pojawił się  nowy następca św. Piotra, zobaczyłam kogoś znajomego, kogoś kto bardzo przypomina mi Jana Pawła II...Poczułam coś niezwykłego...




wtorek, 19 marca 2013

Nóżki 3D


25 maja zdecydowaliśmy się, by pójść razem na usg 3D/4D. Mój kochany D. był ze mną i był tak samo podekscytowany jak ja. Trochę obawiałam się wizyty w zupełnie innym gabinecie lekarskim. Lekarz, do którego chodziłam nie posiadał sprzętu do badania tego typu. Bałam się, że mogę dowiedzieć się ''za wiele", myślałam o tym, czy Kruszynka, którą noszę w sobie jest zdrowa, czy prawidłowo się rozwija... denerwowałam się. Nie wiedziałam, czy dobrze robię, że badam się dodatkowo. Abstrahując od tego co było i patrząc na to z perspektywy czasu  teraz trudno mi powiedzieć, czy zdecydowałabym się na dodatkowe usg... Trochę mam do tego inny stosunek, ale sama nie potrafię go do końca określić. Wtedy wiedziałam, że takie badanie może wykazać ''ciut'' więcej od zwyczajnego usg. Martwiłam się. Okazało się, że moje obawy były niepotrzebne. Dziecinka była w pełni zdrowa, a pani dr okazała się przemiłą osóbką, która w trakcie badania w uroczy i szczegółowy sposób opisywała moją córeczkę ( waga 566g, 23 tygodnie + 5 dni, prawidłowe żeńskie narządy płciowe;-)) Poród według tegoż usg przypadał na datę 16.09. Mogliśmy zobaczyć intensywne kopniaki mojej Perełki (w chwili badania była pełna energii). To było niewiarygodne. Pani doktor pytała (chyba ze trzy razy) czy nie boli mnie pod lewym żebrem. Ze zdziwieniem odparłam, że nie. Malutka była podobno tak wciśnięta właśnie w moją lewą stronę, że wg Pani dr powinnam odczuwać jakieś ukłucia, a nawet ból. Ja czułam jedynie coś w rodzaju takiego naprężenia. Malutka za nic nie chciała opuścić obranego przez siebie miejsca ;-) Myślę sobie, że wybrała właśnie ten obszar, bo był najbliżej serduszka. Może właśnie jego bicie było dźwiękiem, który lubiła...
Kilka miesięcy później to ja uwielbiałam przykładać jej maleńką główkę do serca, czuć jej ciepło, bliskość na tym szczególnym miejscu. Moja kochana córeczka...
Dosłownie przez sekundkę udało się popatrzeć na jej twarzyczkę. To było cudowne. Maleńka okazała się bardzo tajemnicza i nie pozwoliła się do końca poznać, a tym bardziej sfotografować. Chciała pokazać rodzicom namiastkę swojej cudowności i pokazała nam:



nóżki, które tak często oglądałam właśnie na tej fotografii. Nóżki,  które kilka miesięcy później mogłam całować każdego dnia...


Małymi kroczkami zbliżam się do tego, o czym chyba będzie najtrudniej pisać, a co trochę świadomie, a trochę nie, odwlekam. Boję się, ale jestem gotowa, by zmierzyć się ze samą sobą, by zmierzyć się z przeszłością, która nadal ''we mnie trwa". Zanim jednak to nastąpi, muszę jeszcze wspomnieć o ważnych faktach. O nich - w następnych wpisach...


niedziela, 17 marca 2013

Brzuszek i pierwsze kopniaki mojej CÓRECZKI

 Czułam się świetnie. Praktycznie każdy mój dzień wyglądał tak samo: gotowanie, jedzenie, czytanie, pisanie pracy magisterskiej. Rutyna, której w pełni się poddawałam w zupełności mi odpowiadała. Brzuszek był coraz większy, a ja czułam się niezwykle. Nigdy nie sądziłam, że  owy stan będzie momentem, w którym najbardziej ukochałam swoje ciało, stanem, który z nostalgią będę wspominać. Może to wydawać się dziwne i jakieś nienaturalne kobietom, które płaczą na widok powiększającego się obwodu w pasie (znam takie), czy dodatkowych kilogramów. Ja uwielbiałam siebie w tym okresie. Czułam się cudownie, bo urosło ''to'', co zawsze chciałam by było większe, włosy zgęstniały, a brzuszek dodawał niezwykłej subtelności i uroku. Nawet zapuściłam paznokcie! Dla mnie to znamienny fakt, bo zdarzyło się to wtedy chyba po raz 3. w całym moim życiu! Maleńka istotka mieszkająca we mnie dodawała mi blasku i niezwykłego poczucia własnej wartości, a takiej akceptacji siebie nie miałam nigdy wcześniej, ani później. Nie potrzebowałam żadnych komplementów, choć nikt mi ich wtedy nie żałował. Mnożyły się nawet z ust nieznajomych, przypadkowo spotkanych osób. Rosnący brzuszek był uroczy, podkreślałam go jak tylko mogłam.Pamiętam któregoś dnia wypatrzyłam na allegro cudne koszulki dla przyszłych mam. Zamówiłam jedną, na której widniał napis: będę mamą, a pod nim namalowany był mały człowieczek.Czekałam na okazję, by móc założyć ten t - shirt. Był zwyczajny, lecz ja czekałam, by mój brzuszek był jeszcze większy i większy, aby wtedy móc  go założyć.
Znalazłam koszulkę parę miesięcy po urodzeniu mojej córeczki. Rozpłakałam się. Ani razu nie miałam jej na sobie, nie zdążyłam...
 Urozmaiceniem mojego tygodnia były zjazdy na uczelni oraz wyprawy do czytelni i bibliotek. Praca magisterska pochłaniała mnie bez reszty, ale cieszyło mnie to. Nie męczyłam się, nie pracowałam, więc mogłam rozplanować dzień/ tydzień tak jak chciałam. Do Polski przyjechała kuzynka mojego D.- wspaniała M. Spędzaliśmy ze sobą każdą wolną chwilę - w sensie każdy wolny weekend mojego D. Rzeka, delikatne promienie słońca, zieleń, kwiaty, budząca się z letargu przyroda... nasze otoczenie. Domek letniskowy imitujący swym stylem klasyczną góralszczyznę, należący do I.- partnerki M. stał się naszą weekendową ostoją.  Czułam, że wypoczywam i stopniowo zyskuję nową energię. Z czasem niepokój zaczęły wzbudzać omdlenia, które zdarzały się coraz częściej, głównie na Mszy Świętej lub w  zatłoczonych miejscach. Momentami traciłam przytomność, na krótko, ale całkowicie. Zgłosiłam ten fakt lekarzowi, dostałam skierowanie na ekg. Na szczęście wyniki mieściły się w normie. W poprzednich postach wspominałam o mdłościach. Minęły bezpowrotnie w czasie trwania 4. miesiąca. Trwały stosunkowo długo, ale przyzwyczaiłam się, bo ich intensywność zredukowały witaminy z dodatkiem imbiru przepisane przez ginekologa. Późna wiosna, śpiewające ptaki, otaczający las - to wszytko potęgowało mój dobry humor. Lubiłam wstawać wczesnym rankiem, by móc wyjść na zewnątrz i  poczuć ''powiew porannej świeżości". Zapach poranku. Gdy tylko mój D. miał wolne, chodziliśmy na cudowne spacery do pobliskiego lasu. Oczywiście momentem, który szczególnie sobie ukochałam było buszowanie po sklepach i oglądanie dziecięcej wyprawki. Nie mogło by być tak kolorowo, dlatego muszę wspomnieć o zgrzytach związanych z moim nastrojem. Kobieta zmienną jest, kobieta w ciąży - zmienną dwa razy szybciej. Potrafiłam śmiać się do rozpuku, a za sekundę płakać jak bóbr. Czasem płakałam ze szczęścia, momentami ze strachu, a czasem kończąc moje lamenty nie pamiętałam już dlaczego je rozpoczęłam. Dużo łatwiej się denerwowałam, ale wydaje mi się, że równie łatwiej i spontaniczniej  potrafiłam się cieszyć. Często mówiłam do  mojego dzidziusia, słuchałyśmy klasycznej muzyki, do której na początku nie byłam przekonana, a która potem stała się czymś, co bardzo mnie odprężało. Kiedy bywałam na wykładach, które momentami bardzo mnie nużyły, często w myślach rozmawiałam ze swoim Maleństwem. Ukradkiem dotykałam brzuszek. Zastanawiałam się czy moja Mała jest tak samo znudzona jak ja.
 Dokładnie 12.05 lekarz potwierdził  moje przeczucia i usłyszałam : ,, wszystko wskazuje na to, że to dziewczynka". Mam córeczkę ! Wiedziałam ! Końcem kwietnia zyskałam 8 kg.
Często sięgałam po poradniki o ciąży i macierzyństwie. Czekałam na to, na co chyba każda mamusia w ciąży... na pierwsze ruchy dzidziusia. Niektórzy opisywali to jako ''delikatne muśnięcie motyla", ''bulgotanie w brzuchu", inni,  po prostu jako kopniaczki od wewnątrz. Marzyłam o tym, bym w końcu to poczuła. Troszkę martwiłam się, bo przekroczyłam już 20. tydzień, a ruchów maleńkiej nie odczuwałam.  Jednak bardzo szybko  nadszedł tak wyczekiwany moment i dostałam pierwszego kopniaka od mojej córci. To było cudowne... 
W kolejnym wpisie pokażę te wspaniałe nóżki, które kopały tak, jak gdyby w moim brzuszku mieszkał mały piłkarz, który najbardziej ukochał sobie określoną porę dnia...

czwartek, 14 marca 2013

Eksplozja radości

 Gdybym nie wspomniała pisemnie o tym, co właśnie rozpamiętuję, moja historia straciłaby prosty, lecz jakże ważny dla mnie fakt. Ilekroć sięgam pamięcią do sytuacji, w trakcie których oznajmialiśmy najbliższym radosną nowinę, wspomnienie właśnie tej - z pozoru zwyczajnej scenki, powoduje u mnie samoistny i niepohamowany  uśmiech na twarzy i radość w sercu.
Napiszę teraz kilka słów o kimś, kto sprawił  (a raczej sprawiła), że krótka rozmowa telefoniczna zamieniła się w coś, co chyba zapamiętam do końca życia. To może z pozoru wydawać się banalne, ale dla mnie znaczyło bardzo wiele.
Gdy ktoś mówi nam coś bardzo ważnego, co wzbudza u niego samego mnóstwo emocji, trudno czasem tak po prostu ''być sobą". Myśli się jak tu nie urazić bliskiej osoby, nie powiedzieć zbyt wiele, a pocieszyć : ''będzie dobrze, zobaczysz''. Trudno momentami zachować się przyzwoicie i pokazać prawdziwą reakcję, Prawdziwe ''ja" w jakiejś podbramkowej sytuacji. Momentami nawet trudno pokazać radość, a szczególnie, kiedy związana jest ze strachem, niepewnością. Czasem staramy się zachowywać jakoś nadzwyczajnie, a istnieje potrzeba bycia ''zwyczajnym''. Moja wspaniała K.- Tobie się to udało. Tak jak ucieszyła się  K., na wieść o tym, że zostanę mamą, nie ucieszył się chyba nikt - oprócz samych sprawców oczywiście;-) No może nikt tego w taki spontaniczny sposób nie pokazał, bo co do uśmiechów, to  na twarzach informowanych gościły prawie zawsze.
Moja droga K., eksplozja radości, która  wytrysnęła z Ciebie, zakłóciła chyba całą linię sieci komórkowej:-) Niczym nieograniczone szczęście, tysiąc wspaniałych słów na minutę...Twoja autentyczna radość, która zaraża wszystkich - do dziś. Pamiętam, że powiedziałam też o problemach, a Ty nie zastanawiając się ani chwili przerwałaś i zapewniłaś, że za chwilę zadzwonisz. Nie minęło pięć minut, oddzwoniłaś, bo już  podpytałaś doświadczone siostry o lek, który dostaję. Dodałaś mi otuchy. Po tej rozmowie jeszcze długą chwilę uśmiechałam się do samej siebie, szepcząc coś do znajdującej się w mym brzuszku Kruszynki. Zawsze jesteś taka, jesteś sobą.
Dziękuję Ci za to z całego serca...

Kilkanaście miesięcy po tym wydarzeniu, rozpoznałam w słuchawce telefonu tę samą radość, eksplozję radości, ale wtedy to Ty zadzwoniłaś i powiedziałaś: 

,, Emilka będzie mieć koleżankę lub kolegę..."

Byłam szczęśliwa, bardzo szczęśliwa.

wtorek, 12 marca 2013

Beta hCG

Nie jestem w stanie powiedzieć ile razy powtarzałam badanie mające na celu określić prawidłowy rozwój  ciąży. Podobno poziom hcg we krwi w pierwszych tygodniach powinien podwajać się każdego drugiego lub trzeciego dnia. Moje wyniki odbiegały od norm. Beta hcg wzrastało, lecz nieznacznie. Nawet w połowie się nie podwoiło. Terminy kolejnych  wizyt lekarskich miałam ustalone, ale uprzednie, samodzielne zinterpretowanie wyników w internecie bardzo mnie zmartwiło. Zaczęłam jak najwięcej czytać na temat zleconego mi badania i przeraziłam się  informacjami na forach internetowych. Czytałam wypowiedzi kobiet, które miały taki sam problem, hcg nie rosło lub rosło, ale wolno. Najczęściej kończyło się tragicznie...serce dzieciątka przestało bić, nastąpiło poronienie. Było mi strasznie smutno. Ba! Boże... jak ja wtedy się bałam ! Nie wiedziałam co robić, jak pomóc temu Maleństwu, jak dodać mu siły. Powtarzałam sobie, że nie mogę się denerwować, że musi w końcu wszystko mi się unormować, nie mogę stracić nadziei, bo wtedy się załamie, a - o moje załamanie nie trudno. Nauczyłam się codziennie rozmawiać, że swoim dzidziusiem, wierzyłam,że ''ono'' mnie słyszy. No, może powinnam już się przyznać i zacząć pisać poprawnie -'' wiedziałam, że ona mnie słyszy". Nie wiem czy ktokolwiek mi w to wierzył, wierzy, ale ja od samego początku przeczuwałam, że w moim brzuszku mieszka dziewczynka - moja córeczka. Mój D. chyba też tak myślał, ale ciągle - na przekór zwracał się do niej jak do chłopczyka. Czekałam na dobre wieści, kolejne tygodnie przyniosły tak wyczekiwany ''zwrot akcji" i nadszedł ten wspaniały dzień. Lekarz z uśmiechem na ustach założył  kartę ciąży (no nareszcie!) i powiedział, że wszystko zaczyna się normalizować. Byłam szczęśliwa! Wyniki badań wychodzą dobrze. Zmartwieniem jest jedynie lekka anemia, nieco większym zmartwieniem to, że mam grupę krwi ''O Rh -'', a mój D. - '' 0 Rh + '', jednak twardo postanawiam uczepić się przeświadczenia, że przy pierwszym dzidziusiu konflikt serologiczny wychodzi bardzo rzadko. Trwam w naszym szczęściu. Powoli zaczynamy się nim dzielić wśród rodziny i znajomych. Oswajamy wszystkich z myślą, że będziemy rodzicami. No w sumie, to już kilka tygodni jesteśmy nimi, lecz póki co noszę Kruszynkę w brzuszku, a nie na rękach. Mała Perełka mieszka we mnie, a ja każdego dnia zaczynam '' uczyć się siebie od nowa ".

poniedziałek, 11 marca 2013

Bądź silne Maleństwo

Wizyta mająca na celu przede wszystkim potwierdzenie tego, że jestem w ciąży, stała się momentem, który w pewien sposób zburzył sielankę, która opiewała mój umysł i ciało. Pojawia się uczucie potężnego, wręcz panicznego strachu. Mój dzidziuś ma 5. tygodni, a ja dostaję tabetki na podtrzymanie ciąży, zalecenie, by dużo odpoczywać i za tydzień powrócić z wynikiem zleconego badania ( poziom beta hcg). Ku mojemu zdziwieniu lekarz nie zakłada karty ciąży (a ja tak na to czekałam).
,,Coś jest nie tak, musimy czekać"- słowa, które kompletnie niespodziewanie terroryzują moje uszy. Nie wiem co się tak naprawdę dzieje, co ten facet do mnie mówi.W głowie kłębi się mnóstwo myśli, a ja nawet nie wiem o co mam zapytać Pana doktora. Pytam o... mój termin porodu i słyszę: 23.09 ( później zmieniony na 15.09). Czuję się kompletnie rozbita,  z trudem mogę opanować emocje. Za drzwiami czeka D. Wychodzę z gabinetu i widzę wzrok kobiet z widocznymi brzuszkami. Panie spokojnie siedzą na krzesłach  wertując gazety i zajadając się waflami ryżowymi. Gdy otwieram drzwi gabinetu,  jawnie na mnie spoglądają. Nerwowo zmierzam w kierunku Męża i widzę to, co chcę jak najszybciej zgasić: entuzjazm i radość, przemawiające z jego oczu. Podchodzę szybko do niego i mówię:" Tak, jestem, ale nie jest do końca dobrze". Widzę zaniepokojenie i jakieś zakłopotanie. Nie mówię nic więcej,  nawet nie słucham o co D. mnie pyta. Nakładam kurtkę i myślę tylko o tym, by szybko wyjść na świeże powietrze. Czuję, że się duszę.
Wychodzimy,  a ja się rozklejam. Nie wytrzymuję i płaczę, nie zwracając uwagi na to co się dzieje dookoła. Tłumaczę wszystko D. On przytula mnie i zapewnia,że wszystko będzie dobrze. Niestety nie wie,że widzę po jego minie to, co zapewne on po mojej: przerażenie. Idziemy do apteki kupić lek, który ma pomóc mojemu maleństwu. W drodze powrotnej mało rozmawiamy, ja płaczę. Boję się, że utracę to maleństwo, które żyje we mnie,  i które w ciągu tych dwóch tygodni ( od momentu zrobienia pierwszego testu do wizyty lekarskiej) zdołało mnie tak bardzo przyzwyczaić do swojej obecności w moim ciele.
 Przyjeżdżamy do domu, nastaje  wieczór, a my  głaszczemy mój brzuszek. Zaczynam w myślach wypowiadać słowa, które na pewnien czas staną się codziennie powtarzanym zwrotem: bądź silne, proszę. Z nadzieją błagam Boga, by wszytko było dobrze. Jest w tym wszystkim trochę nakazu, złości. Moją obroną i zapewnieniem są słowa: przecież skoro jestem w ciąży, nikt nie może mi tego odebrać.Tak sobie powoli zaczynam to wszytko tłumaczyć. Moja modlitwa staje się wołaniem i pewnego rodzaju pytaniem: dlaczego... Mało w tamtym czasie wiem o życiu... Wszystko może zostać dane i wszytko odebrane - w jednej chwili. Wszystko ma coś na celu...Miotają mną przeróżne uczucia: strach, lęk, niepewność. Kolejny dzień przynosi coś niezwykłego.
Nastaje ranek. Budzę się i  widzę małą czerwoną plamkę. Ogarnia mnie strach, nie wiem co robić, D. w pracy. Nikomu w domu jeszcze nie mówiliśmy o mojej ciąży. Postanawiam, że się położę. Nie wiem co ta odrobinka krwi oznacza. Postanawiam poczekać co będzie dalej i zadzwonić do lekarza. Nic się jednak takiego ponownie nie dzieje, ale pojawia się coś zupełnie '' z innej beczki", co  traktuję jako znak od mojego Maleństwa: dostaję mdłości i kręci mi się w głowie. Mam ciążowe dolegliwości! Nie wiem czy to mądre, czy poprawne, ale zaczynam  cieszyć się ''gdzieś tam w środku". Wiem, że to może wydawać się dziwne, może niedorzeczne, ale dla mnie jest to pewnego rodzaju znak, że moje Maleństwo walczy i daje o sobie znać... Nabieram nowej energii, ale z każdą kolejną godziną  dolegliwości zaczynają dominować nad moim ciałem i stopniowo opadam z sił - bardziej psychicznie. W kolejnym dniu jadę zrobić badanie krwi pod kątem poziomu beta hcg. Za dwa dni odbieram wyniki, zasiadam do komputera, łączę się z internetem i próbuję samodzielnie rozszyfrować medyczne wskaźniki. Moim oczom ukazują się wartości liczbowe, których nie znajduję na swojej karteczce, a które są granicami norm dla wieku mojego Maleństwa.
Poziom hormonu hcg nie rośnie...

sobota, 9 marca 2013

Gin dobry na wszystko

Pamiętam ten dzień, który nastąpił po nocy, w czasie której dowiedziałam się, że pod moim sercem rośnie mały Skarb. Przebudziłam się i instynktownie zaczęłam dotykać się po brzuchu. D. pojechał do pracy, ja zostałam  w domu. Czułam się jakoś inaczej, jakbym właśnie wybudziła się z nocnego letargu, w czasie którego śniłam, że jestem w ciąży. Czy to zdarzyło się naprawdę? - Tak, zrobiłaś test! - podpowiadał wewnętrzny głos. Zaczyna się nowe życie. Postanowiłam,że muszę się upewnić czy to prawda, odczekać kilka dni i ponownie zaufać temu małemu urządzeniu, które potrafi wzbudzić tak wiele różnych emocji. Czekałam.Od chwili zrobienia pierwszego testu zrezygnowałam z mojej ukochanej kawy i różnych używek, dań, które mogły zaszkodzić - w moim przekonaniu - dzidziusiowi.W odstępie około tygodnia powtórzyłam test. Muszę w tym miejscu koniecznie opisać sytuację w aptece, do której pojechał mój D.

Mój D.: Poproszę test ciążowy, tylko jakiś dobry!
Pani F.: Ale taki, by wyszło czy nie wyszło?<uśmiech>
Mój D.: No żeby wyszło!
Pani F.: To proszę i trzymam kciuki...


Ludzie potrafią dodać nieziemskiej energii i zaskakują cię na każdym kroku...

Pani musiała bardzo mocno te kciuki trzymać, bo wyszło! Cieszyliśmy się ponownie! Wiedziałam, że teraz pozostaje udać mi się do jakiegoś gina, by usłyszeć od niego: Jest pani w ciąży! To (...) tydzień/miesiąc...
Zabrałam się za poszukiwanie dobrego lekarza. Nie byłam za bogata w doświadczenia, które pomogłyby mi wybierać rozsądnie. Niestety, nie miałam żadnego lekarza z tzw. polecenia. Moje koleżanki miały swoich ginekologów, ale jak twierdziły - nie polecają ich. Nie wiedziałam co robić. Myślałam tylko o tym najważniejszym człowieczku, który właśnie rozwijał się w moim brzuszku. Sama wybrałam ginekologa. Z internetu.
I właśnie ''od tego Pana'' usłyszałam magiczne słowa:
- Gratuluję, jest pani w ciąży, to 5. tydzień, ale...( ale?- pomyśłałam, jakie ale?)
- Pęcherzyk jest za duży w stosunku do zarodka, to 5. tydzień, a pęcherzyk wskazuje na trochę więcej, coś jest nie w porządku, musimy czekać...
Zamieram. D. czeka w poczekalni...

piątek, 8 marca 2013

Jak kochać - to całym sobą!

Wszystko było jak z bajki. Wymarzony ślub, wyśniony mężczyzna, egzotyczna podróż, miłość - bez ograniczeń. Sielanka. Byłam szczęśliwa, cholernie szczęśliwa. Kulminacja tej radości nastąpiła pewnej styczniowej nocy...
Jest prawie północ, 17 I, a ja właśnie zaczynam żyć. Trzymam w dłoni magiczny przedmiot, który potrafi "odwrócić życie do góry nogami". Widnieją na nim dwie czerwone kreski. Nieopisana radość, ogromne zaskoczenie i paniczny strach. Uczucie zaskoczenia nie powinno mieć tutaj miejsca, bowiem jak wcześniej wspomniałam - niczym nie ograniczaliśmy naszej miłości, po prostu czekaliśmy na to co będzie nam dane. Miałam Męża, o którym marzyłam, który był dla mnie wszystkim. Był  nie częścią mojego życia, lecz całym moim życiem. Wiedziałam, że jest tym jedynym, z którym chce budować wspólne życie, z którym chce marzyć, planować.
Październik był miesiącem nie tylko mojego ślubu, ale i okresem, który rozpoczynał V rok moich studiów. Czas upływał pod znakiem pisania końcowej pracy magisterskiej, praktyk pedagogicznych. Miał rozpocząć się etap poszukiwania nowej pracy (ze starej się zwolniłam- och to byłby temat dla kolejnego bloga!). Dwie magiczne kreseczki zmieniły wszystko. Pokierowały nasze życie na nowy, nieznany tor. 
Pamiętam łzy radości mojego D. Ach, mężczyźni też płaczą! Płaczą szczerze i prawdziwie. Pamiętam swoje łzy…  Byłam szczęśliwa, ale czułam w sobie dziwny strach i obawę.Czułam, że wkraczam w nowy etap, ja - jako druga  z moich koleżanek… droga A. była wtedy w 4. mies. ciąży, ależ się ucieszyła, gdy dowiedziała się, ze obie będziemy miały wspaniałe brzuszki! Łzy szczęścia… W tym momencie byłam przekonana, że tylko takie łzy będą nam towarzyszyć przez kilka kolejnych miesięcy. Myśli bywają błędne...Tej nocy głaskaliśmy mój jeszcze płaski brzuszek. Wiedziałam, że‘’ona” tam jest…
 

czwartek, 7 marca 2013

Piszę, bo chcę!

 Zebrałam swe myśli, dokonałam rozrachunku ze swoim sumieniem, no trochę - przyznaję: ''odgapiłam'' od swoich drogich i bliskich sercu koleżanek, i postanowiłam założyć bloga. Czytając historie, które zawierają podobną tematykę do tej, którą mam zamiar zamieszczać ''u siebie'', zrozumiałam, że działa to na mnie jak lekarstwo. Potrzeba pogodzenia się z faktami, które miały miejsce w przeszłości jest według mnie konieczna. Świadomość, że ktoś przeżył to, co ty sama, miał podobne odczucia, opinie, jest najlepszym dowodem na to, że wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Musimy się jednak móc umieć odnaleźć w tym pogmatwanym świecie.Wspólne doświadczenie zbliża do siebie ludzi. Pomaga przetrwać. Mój internetowy pamiętnik traktuję jako odskocznię od otaczającej rzeczywistości, a jednocześnie jako coś, co ma posłużyć mi jako świadectwo mojego życia i życia tej, dla której także postanowiłam pisać. Kochana Emilko - to dla Ciebie, Córeczko.
Jestem szczęśliwą mamą 20. miesięcznej Emilki, wcześniaczka, który od chwili narodzin zawładnął moim sercem, rozumem i sprawił (chyba powinno być: sprawiła?), że ja - wtedy 24 - letnia mama, w jednej chwili zrozumiałam co znaczy: radość, szczęście, strach,  przerażenie - trywialnie ujmując: "włożone do jednego worka" i w jednej chwili. Tym workiem, który tak prosto przygarnął wszystkie te uczucia jednocześnie była moja głowa. 24.06.2011 zostałam mamą najcudowniejszego Okruszka - 1120 g. Emilki. I zrozumiałam znaczenie tego najważniejszego słowa... słowa: ŻYCIE.