niedziela, 24 marca 2013

Emilka - moje szczęście mieszczące się na dłoni

23 VI, Boże Ciało. Ranek. Jak każdego roku, właśnie w to święto,  wstaję z myślą, że idziemy na procesję prowadzącą ulicami wsi, w której znajduje się nasz parafialny kościół. Jemy śniadanie, a ja zaczynam czuć się bardzo dziwnie. Coś jakby uciskało mnie w podbrzusze. Nie jest to ból, ale lekkie ukłucia, które stopniowo mijają, by za kilkanaście minut zupełnie ustąpić. Decydujemy, że nie pójdziemy na procesję, ale na samą Msze Świętą. Jedziemy do kościoła, odbywa się nabożeństwo, a ja znowu zaczynam czuć się jakoś nieswojo. Bardzo delikatnie, ale pobolewa mnie brzuch. Odczuwam ogólne osłabienie. Wracamy do domu, jemy obiad. Zdecydowanie jakby mi przechodziło, choć nadal czuję się dziwnie niespokojnie. Postanawiamy, że jak tylko powtórzą się te dziwne uciski, dzwonimy do mojego ginekologa. Oglądamy tv, bo ''leci'' jakaś śmieszna komedia. Po kilku chwilach - to samo, znowu to dziwne uczucie. D. dzwoni do mojego lekarza, który karze jechać do szpitala (wskazuje konkretną placówkę). Biorę ze sobą wszystkie ciążowe badania. Wychodząc z domu widzę wzrok mojej Mamy. Jest jakaś smutna. Jedziemy, a ja jestem bardzo niespokojna, łzy spływają po twarzy, czuję, że jest coś nie tak. Wcześniej zauważyłam, że taki ucisk w brzuszku pojawia się co 20  min. Gdy jesteśmy już bardzo blisko szpitala, zupełnie mi przechodzi, nic nie uciska, czuję się dobrze. W poczekalni dwie osoby. Czekam. Nastaje moja kolej. Młoda Pani doktor przyjmuje mnie i zaznacza, że musi mnie zbadać. Rozpoczyna się koszmar...Badanie boli tak, że nie potrafię opanować swoich emocji, błagam ją by przestała. Cała się trzęsę. Ból, który powoduje badanie jest chyba najgorszym fizycznym bólem jakiego doświadczyłam. Pani doktor oznajmia, że to JEJ WYGLĄDA, na zagrożenie przedwczesnym porodem, że muszę poleżeć KILKA DNI na oddziale i powinno przejść. Zaznacza jednak, że oni nie mają miejsc, by mnie przyjąć i napisze mi na kartce prośbę o przyjęcie na oddział do pewnej kliniki. Zaczyna pisać, a ja histerycznie płaczę, woła mojego D. Nagle przerywa i mówi, że JESZCZE SKONSULTUJE TO  z innym lekarzem. Wchodzi jakiś starszy ginekolog, a ja słyszę: ZBADAM PANIĄ. Zaczynam błagać, by tego nie robił. Zaznaczam, że bardzo źle się czuję i bardzo mnie bolało wcześniejsze badanie. Pan mnie nie słucha, wydaje się kompletnie ignorować wszystko o czym mówię. Bada mnie. Czuję, że zaraz umrę. Powtarza się to, co kilkanaście minut temu. Nieopisany, przeszywający ból. Potem słyszę: ,, macie samochód? " Potwierdzamy. - ''To proszę jechać teraz do kliniki i wręczyć tę kartkę". Wychodzimy.
Dojeżdżamy na miejsce. Nie wiem, w którym kierunku pojechaliśmy, nie mam pojęcia jak wygląda gmach kliniki, w której czekam na przyjęcie. Jestem zdruzgotana. Czuję ogromny strach. Boję się o moje Maleństwo, myślę o tym jak wytrzymam w szpitalu (w życiu nie byłam w żadnym na dłużej). Czekając w holu nie zdaję sobie sprawy, że mój przyjazd tutaj będzie w zupełnie innym celu, skończy się inaczej niż to sobie wyobrażałam...
D. wychodzi ''na papierosa" i właśnie kiedy go nie ma, nastaje moja kolej. Pani wypełnia kartę danymi, czyta prośbę ''o przyjęcie na oddział". Przychodzi Pani ginekolog i po raz trzeci słyszę: ZBADAM PANIĄ. Zaczynam płakać, opowiadam o tym co się działo w trakcie poprzednich badań, proszę, by się zlitowała nade mną. Pani dr mówi bym jej zaufała, że zrobi to naprawdę bardzo delikatnie i nie będę czułą żadnego bólu. Ufam jej.
Momentu badania, wzroku Pani doktor, słów wypowiedzianych z jej ust nie zapomnę nigdy.
''O mój Boże, natychmiast na salę, mamy poród!"
Wydaje mi się, że to nie dzieje się naprawdę, zaczynam panicznie płakać, wiozą mnie gdzieś, mijamy korytarz. Nigdzie nie widzę D.
Jestem przerażona.

 Na porodówce trzy kobiety, spośród których widać, że jedna ewidentnie za niedługo urodzi. Podpinają mnie pod kroplówkę, zaczynają podawać surfaktant dla Mojego Maleństwa. Próbują opóźniać poród. Proszę, by powiadomiono mojego Męża. Panicznie się boję, pielęgniarka na moją prośbę podaje mi torebkę. Piszę do D. Zaczynam się modlić. Błagam Boga bym wytrzymała, bym byla silna, by moja córeczka została we mnie...To dopiero 28 tydzień ciąży... Modlę się do bł. Jana Pawła II, do mojego zmarłego dziadzia. Błagam o pomoc. Tak bardzo się boję, czuję, że to nie dzieje się naprawdę.  Panuje ogólny chaos, jest ''długi weekend" i tylko lekarze dyżurujący. Po chwili przychodzi do mnie Pani doktor, która trzyma w ręku moje ciążowe badania. Zaczyna pytać o lek na infekcję w moczu (?), a ja stanowczo odpowiadam, ''że nie mam żadnej infekcji''.
 Pani dr zaczyna krzyczeć. Wyzywa mojego lekarza prowadzącego, pyta jak mogłam jechać do poprzedniego szpitala i czemu nie przywiozła mnie karetka... Zaczyna mówić,  że to moja wina, że źle szukałam lekarzy, że nie mam odpowiednich badań, że jestem nieodpowiedzialna, że czas pokaże co się stanie...itp. Jestem przerażona i porażona słowami Pani dr. Po chwili pewna młoda pielęgniarka mówi, bym nie brała do siebie bezpośrednich komentarzy owej dr, zaznaczając , ''że ta Pani  ma to do siebie, że krzyczy nie tylko na mnie, ale i na każdego pacjenta". Na początku czuję złość do krzykliwej lekarki, potem - ogromną wdzięczność  za uratowanie mojej Córeczki, za pomoc przy porodzie. Kontrolują moje wyniki. Mam infekcję, na którą (podobno) powinnam przyjmować antybiotyk, znacznie podwyższony cukier, cytomegalię...

Nagle dostaję krwotoku, nie wiem co się dzieje. 

Kobieta leżąca obok mnie zaczyna głośno krzyczeć, przychodzi na świat jej córeczka. Słyszę płacz tego dzieciątka...

Za kilka chwil to u mnie pojawiają się skurcze, silny ból, ponownie wypływa krew, potem wody. Ogarnia mnie przerażenie. Dochodzi do mnie fakt, że właśnie zaczynam rodzić. Nie ma już odwrotu, już nic nie powstrzymam. Boję się o życie mojej Kruszynki, czuję się bezsilna.
Czuję, że zawiodłam...

00.20 przychodzi na świat najukochańsza dziewczynka na świecie, mała Calineczka, moja córeczka...Emilka. Waży 1120, ma 32 cm. Jest  najmniejszym człowieczkiem jakiego kiedykolwiek widziałam. Jest moja, nasza... Już w tej chwili tak bardzo Cię kocham Kruszynko. Lekarze szybko pokazują mi Emilkę, nie potrafię opanować płaczu...dotykam jej maleńką  nóżkę i witam słowami : "Moje maleństwo kochane..." Nie wiem czy to prawda, czy tylko moje złudzenie, ale słyszę jakieś kwilenie, które uważam za płacz mojej Córeczki... Jest taka maleńka, ma ciemne włoski, ciemną skórkę, znacznie ciemniejszą twarzyczkę, miniaturowe paluszki u rączek i stópek. Widzę jej maleńkość, jest mniejsza od laleczki... jest śliczna. Przychodzi na świat 24 czerwca, w św. Jana, w swoje imieniny. Jestem bardzo przestraszona, ale widok mojego Maleństwa wyzwala we mnie jakieś ''ciepło na sercu", miłość i szczęście, które jednocześnie przepełnia obawa o JEJ życie. Nie jestem w pełni świadoma, że od tej chwili rozpoczyna się prawdziwa walka właśnie o ten najcenniejszy dar. Dar życia.
Nadal wydaje mi się, że to nie dzieje się naprawdę...
Szybko wkładają ją do inkubatorka. Odjeżdża...
Zabierają moją córeczkę, którą tak bardzo chciałam przytulić, pocałować. Nie mogłam.
Informują, że muszą mnie ''oczyścić '' pod narkozą, a  łożysko oddać do badania...
Przewożą na salę operacyjną, a moją córeczkę na III piętro...

Jestem Mamą. Moja najukochańsza Kruszynka, najdzielniejsza bohaterka,
mój prawdziwy sens życia jest już na świecie...
Kocham Cię całym sercem Maleńka...




10 komentarzy:

  1. czesc, tez rodzilam w 28 tyg - chlopiec 1144g i 37cm szczescia!! podczytuje watek 'Mamy wczesniakow...' skad trafilam na Twoj blog. Napisalam kiedys kilka postow jako Perugina :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć, bardzo mi miło! Chyba coś kojarzę, Twój podpis na pewno.Zaraz zaglądam na nasz wątek.Serdeczne pozdrowienia dla Ciebie i Synusia!

    OdpowiedzUsuń
  3. Boże aż się wzruszyłam. Ja bardzo przeżyłam poród mojego wcześniaka 35 tygodniowego,a czytając o twoje Kruszynce serce zaczęło mi szybciej bić. Takie maleństwo... wiem co czułaś nie będąc w ogóle przygotowaną na poród. My trafiliśmy na Intensywną ,bo Mikusiowi spadł bardzo cukier. Świat mi się wtedy załamał pod nogami. Tak bardzo płakałam,że nie mogę być blisko niego. Widziałam też te maluszki jak twoja Emilcia - mieszczące się na dłoni....

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo Ci dziękuję za ten wpis. Jak czytam historię kolejnej Mamy wcześniaczka, tak jakoś ciepło robi się na serduszku. Dla mnie też ta rozłąka, to, że nie mogłam być blisko Niej - w każdej chwili - bardzo bolało i tego uczucia chyba nie zapomnę nigdy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Doskonale wiem co czułaś... moje bliźniaki są z 29 tygodnia- Marcelek ważył 1290g a Ksawery 1360g. Czytając Twoją historię łzy mi płyną... bo wiem jak to jest modlić się o życie własnego dziecka!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mamy wcześniaczków...Tylko Wy wiecie, znacie, rozumiecie...

      Usuń
  6. wzruszyłam się, spłakałam bardzo, dopiero do Ciebie trafiłam i to pierwszy Twój post jaki czytam, i mimo że wiem że pisany jakiś czas temu to cały post powtarzałam sobie w duchu "niech będzie zdrowa" ;-) jeszcze mi łzy płyną ale już z uśmiechem ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, wtedy te słowa były i w moich myślach...
      Pozdrawiam cieplutko!
      Dziękuję za komentarz...

      Usuń
  7. Ja też się bardzo wzruszyłam czytając ten post... Niesamowite! Moje wcześniaki nie były tak "wczesne", bo 36 tydzień, ale mimo wszystko kruszynki w porównaniu z innymi dziećmi - 2180g i 1620g. I co najważniejsze zdrowe! Pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kruszynki, jak na ten tydzień, ale podwójne Szczęście! Ściskam Was mocno!

      Usuń