piątek, 27 września 2013

Na szpilkach


Były zachwyty nad świecidełkami mamy, noszenie torebek, bransoletek, nieposkromiona chęć, by pazurki przybrały neonową barwę, by Babcia użyczyła swój zegarek, a  Ciocia wisiorek z krzyżykiem. Moja mała Dama postanowiła, że pora na zmiany. Konkretne zmiany. Moje oczy o mało nie dostały wytrzeszczu, kiedy Emilka postanowiła, że przemierzy korytarz w butach mamy. Nie były to domowe papcie -   z tymi ''zbratała się'' już znacznie wcześniej, ale czółenka - na obcasie. Zaczęło się - jak zwykle - od mojego NIE, a skończyło na tym, że prowadziłam ''za rączkę'' moją Dziecinę, która  z nieposkromioną radością paradowała po całym domu.  Gdybyście tylko widzieli Jej uśmiech... Albo Ja tak wariuję na punkcie mojej Córeczki, albo Ona naprawdę czaruje. Pomyślałam, że to pewnie jednodniowa zachcianka i szybko Emilci przejdzie fascynacja obcasami. 
Myliłam się.
Myliłam do tego stopnia, że nie pomogło chowanie. Moje dziecko normalnie ich szukało! 
Minęło kilkanaście dni. Byliśmy w pokoju: Daniel, Emilka i ja. Mała się bawiła, a nasza rozmowa dotyczyła czekającego nas wkrótce ślubu znajomych. Postanowiłam, że po raz już drugi ( po niefortunnym pierwszym razie), podejmę wyzwanie i na ślub Gosi i Gabrysia pójdę w czarnych szpilkach, które zalegają od trzech lat w mej szafie. Przyznaję się: w szpilkach, to ja chodzić nie umiem - nie dłużej niż 15 minut, jak to zdążyli policzyć zgromadzeni na minionym Sylwestrze. Wyciągnęłam owe szpile z szafy, delektowałam się ich widokiem, ponarzekałam trochę do Daniela, że nie chodzę w nich, że ładne, że każdy - jak okazja - wysokie buty. Mąż, z racji wiadomych - poparł mnie w 100%. Przymierzyłam, przeszłam się po pokoju, o mało się nie zabiłam...
I nagle stało się to, czego nie przewidziałam. Emilka oderwała się od absorbującej Ją wcześniej czynności i zauważyła - nie mnie, ale buty.
Typowy dla Niej uśmieszek, kilka słów błagania i co?
Ubrała i przeszła się po pokoju! Buchnęliśmy śmiechem.

Widzisz, Emilcia umie chodzić na szpilkach - lepiej niż mama. - skomentował Daniel.

Płakałam ze śmiechu. A Emilka???
Kąciki Jej ust drgały. Śmiała się, a ja czym prędzej szukałam sposobu, by schować buty, które stały się nowym obiektem westchnień mojej Księżniczki.





Emilia Maria I
Moja ''Gangama''
Nie o tych bucikach był post;) W takich - na szczęście- Mama potrafi chodzić:)

wtorek, 24 września 2013

Pampers odkryty na nowo:)

Post z serii - tylko dla ludzi o mocnych nerwach:)

Przyznaję się ''bez bicia'', że jestem roztargniona, że ostatnio głowa  i ciało tworzą jakby dwie odrębności. Ciałem tu, a duchem... Bóg jeden wie:) Nie przeczę, że ze mnie matka. Matka-panikara. I jakby tak związać jedno z drugim -  wyjdzie całkiem niezły misz-masz.

I tak - pewnego wakacyjnego dnia - dałam upust swojemu opanowaniu, które śmiem w tragicznych chwilach zachowywać.
I tak z roztarganego pampersa, zrobiło się skroplenie moczu...
Założę się, że ktoś, kto teraz to czyta, myśli sobie, że w mym organizmie nastąpił chwilowy brak kofeiny tudzież podobnego trunku, który pomaga wskrzesić pracę organizmu, czytaj: mózgu.

Byłyśmy na placu zabaw. Emilka wesoła, choć wydawała mi się jakaś blada. Postanowiłam, że wrócimy do domu. Mała co pewien czas chciała iść na nóżkach, dlatego pomagała pchać wózeczek mamie. Szłyśmy  spokojnie, choć - niespodziewanie - coś wyrwało mnie z błogiego nastroju. Nagle zauważyłam, że coś jakby sypało się z pampersa Emilci. Na dodatek spostrzegłam pełno dziwnych kuleczek we wózku. Wzięłam chusteczki nawilżające i przetarłam pupkę Emilci. Pierwszą moją myślą było to, że może coś z pampersa wylatuje, ale po ''dokładnym'' obejrzeniu nie znalazłam żadanej dziurki w pieluszce. Emilka zaczęła się niecierpliwić, więc z powrotem założyłam pampersa na swoje miejsce. Upłynęło kilka minut i... znów to samo! Jakieś dziwne, mokre kulki. Zadrżałam i czym prędzej udałam się w stronę domu. To nie z pampersa, to z... Emilki wylatuje. Serce zaczęło walić jak szalone, a w głowie kłębiło się tysiąc myśli. 
Otwieramy bramę. Jesteśmy na podwórku. Wyciągam Emilkę z wózka, a siedzisko spacerówki nie dość, że pełne przeźroczystych kulek, to na dodatek całe mokre. Czuję, że zaraz zemdleję, wołam moją Mamę i oznajmiam Jej, że Emilce coś się dzieje, że jest chora, że coś dziwnego wylatuje Jej z pampersa, że chyba sika jakimś skroplonym moczem, że jadę na pogotowie, żeby Tata mnie podwiózł, że dzwonię do Daniela ( Mąż jest w pracy). Jestem cała roztrzęsiona. Emilka wyczuwa, że ''coś się dzieje'', pyta:

Co się dzieje? Co się dzieje?

Jej oczka wypełniają się płaczem, jest poddenerwowana. Biegam jak szalona po domu, pakuję torbę, dzwonię do Daniela. Jest przerażony, mówi, że zaraz przyjeżdża z pracy. Cały dom ''stoi na nogach''. Ogarnia mnie wszechobecna panika. Powstrzymuję łzy, serce łomocze jakby zwariowało. Przebieram Emilkę, cała drżę. Boże, co się dzieję? Tylko nie to. Nic nie może się stać mojej Emilci. Czuję, jak łzy napływają mi do oczu. Tata gotowy, wyciągam fotelik, a moja Mama mówi:

A pokaż tego pampersa, może weź go ze sobą, by lekarz zobaczył.

Pędzę w stronę korytarza, łapię za pampersa, a z niego ... wysypują się tony przeźroczystych kuleczek...
Pokazuję Mamie, patrzy na mnie jak na kosmitkę...
Pampers się naderwał, nic się nie dzieje. JEST dziura. To nie skroplony mocz, tzn. Emilka nie sikała kulkami...
Mój Boże...
Czuję, że zwariowałam. Dzwonię do Daniela, wyjaśniam, wszystko odwołuję. Mąż sprawia wrażenie jakby nie wiedział, co ja mówię;-) 
Emilka idzie z Babcią na spacer, jest już spokojna.  Siadam  na krześle, nadal drżę...
Kurcze co się ze mną dzieje? Czy to zdarzyło się naprawdę? 
Gdybym pojechała na to pogotowie, lekarz zapewne pomyślałby, że ''ktoś tu nie jest normalny''. 
Emilka ma dwa latka. Matka nie wie jak wygląda pampers w środku. A kulki to chyba pochłaniacz wilgoci -  z tego co zdążyłam się zorientować. 
Mijają kolejne godziny, a ja nie mogę się uspokoić. Nie wiem czy moje zachowanie było sprawką wrodzonego panikarstwa, czy ''szpitalne'' przejścia dały o sobie znać, czy - po prostu - oszalałam.
Nie wiem. Wystraszyłam się na maksa. 
Daniel wrócił z pracy. Zdenerwowany, ale i wystraszony. Najważniejsze, że nic się nie stało - rzekł. 
Skrupulatnie, kilka razy opowiedziałam mu całe zajście. 
Nie szybko ''buchnęłam'' śmiechem:-)
Wstyd. Cała płonę, nie tylko gdy się na mnie patrzy, kiedy przedstawiam powyższą historię innym, ale i gdy ...tylko o tym pomyślę.

''M'' jak matka, ''w'' jak wariatka.

P.S. Jeśli Ktoś doświadczył czegoś podobnego - pocieszy mnie niesłychanie, jeśli wspomni o tym :-)
Hmm.... Zastanawiam się, ile jeszcze przed nami? Takich wybryków Mamy, które postawią cały ''dom na nogi'' - rzecz jasna. Obnażyłam się totalnie, ale być może moja - 'na pozór zabawna' historia - da Wam ''coś'' do myślenia. A w skrócie: nie ważne co ''dziwnego'' zrobiłyście/ pomyślałyście, i tak moje zachowanie jest chyba szczytem roztargnienia...

Jestem normalna, zapewniam wszystkich;)





piątek, 20 września 2013

Neurolog

Powinnam się cieszyć.
No i cieszę się, lecz z radości nie skaczę.

Koleżanka powiedziała: ciesz się, że masz dziecko zdrowe i nie wymyślaj.
No nie mam zamiaru wymyślać, a ze zdrówka jak najbardziej się cieszę, bo przecież ono najważniejsze, ale...
No właśnie, bo ''ale'' jest. A to wszystko, bo byliśmy u neurologa.

Emilka zasnęła w samochodzie, a my zmuszeni byliśmy wyrwać Ją z błogiej drzemki. Pięć minut, do umówionej godziny,  w szybkim tempie wysiadamy z samochodu.
Uff... W gabinecie pacjent, my kolejni.
Wchodzimy, Pani dr wita się z nami, przemierza wzrokiem kartę Emilki, po czym  mówi do  małej Pacjentki:

Umiesz coś mówić Emilko?

....Cisza (Emilka milczy, a Jej wzrok mówi: daj mi spokój kobieto)

Pada kolejne pytanie:

Gdzie masz uszko, pokażesz mi?

... Cisza. Reszta jak wyżej.

Emilka ewidentnie nie ma zamiaru się odzywać, choć nader szybko  udaje mi się zainicjować miedzy nami dialog, na podstawie którego Pani dr wyciąga wniosek, że mówi:) Mam nadzieję, że w moje wcześniejsze zapewnienia też uwierzyła. Potem prezentacja chodzenia, ''stukanie'' młotkiem po nóżkach, a tłem - bardzo zniesmaczona mina Emilki. Koniec. Mija niecałe 10 minut. Niecałe dziesięć, czyli dokładniej 7.
Pani dr mówi, że z Emilki piękna pannica, że nadgoniła rówieśników, że wszystko jest w najlepszym porządku i ... że to nasza ostatnia wizyta. 
Ostatnie zdanie powala mnie, dlatego pytam:

- Ostatnia??? To już nie musimy przychodzić? Nigdy?

- Nie ma potrzeby. Wszystko jest w porządku.

Uśmiechamy się, dziękujemy i żegnamy. Wychodzimy z gabinetu, a ja mam jakiś niesmak ''w sobie'', w dodatku wystarczy spojrzeć na Daniela - czuje to samo. Rozmawiamy. Tak, nie przesłyszeliśmy się, wszystko jest dobrze, nie musimy przychodzić. Cieszymy się, ale jednogłośnie stwierdzamy, że chyba za szybko się z nami rozprawiono. Nie wiem jak nazwać ''po polsku'' moje myśli, ale czuję się jakbym straciła pewnego rodzaju otoczkę, która gwarantuje bezpieczeństwo.  Z jednej strony - cieszę się, że kontroli w naszym harmonogramie coraz mniej, że Emilka zadziwia nie tylko nas, ale i lekarzy, a z drugiej - ma dopiero dwa latka, czy  z racji  wcześniactwa nie powinno się monitorować Jej rozwoju przez najbliższe lata? Może rzeczywiście zwariowałam i ''czepiam się'', ale byłabym usatysfakcjonowana gdybym usłyszała: proszę pojawić się np. za dwa lata, za trzy...Cokolwiek. Może to kwestia tego, że już przyzwyczaiłam się do faktu, że z reguły każda kontrola kończy się bliżej lub dalej określonym terminem, kiedy znów mamy zawitac do gabinetu.
Zwariowałam?



poniedziałek, 16 września 2013

Kalwaria

Niedziela. Ni stąd, ni zowąd postanawiamy, że tym razem nie pójdziemy na Mszę ''do nas'', lecz zrobimy sobie małą wycieczkę. Jednogłośnie stwierdzamy: Kalwaria.
Hmm...Ciekawe, co powie moja Córcia jeśli kiedyś to przeczyta? Mama i tata zdecydowali, Córka została spakowana i wywieziona razem z nimi..
Msza, spacer leśnymi dróżkami, a w tle tego wszystkiego - pożegnanie lata, bowiem dzień, w którym postanawiamy zrobić sobie małą wyprawę, okazuje się być najcieplejszym - jak do tej pory.
Kto wie, może lato nas jeszcze zaskoczy?

Podróż mija ekspresowo, docieramy na miejsce i stajemy przed problemem trapiącym chyba każdego podróżnika miejsc obleganych: znalezienie miejsca parkingowego. Ku naszemu zdziwieniu, udaje się nam to dość szybko. Wysiadamy, a oczka, usta i myśli małej Emi mówią jedno: schody. Dużo schodów. Raj.
Tchnienie letniego wietrzyku, zmienia nieco swe zabarwienie i już na samym początku jest nam trochę zimno:) Czym prędzej kierujemy się w stronę Sanktuarium, ale na pozór prosty cel, staje się trudny do osiągnięcia:)

Cel: iść na Mszę Św.
Przeszkoda: wejście do Sanktuarium = syzyfowej pracy.
Wykonawca: Mała Mi.

Wychodzenie i schodzenie. Wychodzenie i schodzenie. Jeszcze raz Mamo.
Emilka jest w siódmym niebie i  ze wszystkich sił stara się zmusić nas do prowadzenia Jej po schodach. Po kilkakrotnych ''wejściach'' i ''zejściach'' udaje się nam wejść do Świątyni. 
Trwa Msza Święta, a naszą Córcię rozpiera energia. Kokietuje innych zebranych, słodko się uśmiecha, po czym zaczyna słuchać mamy nakazującej ciszę. Nareszcie. Patrzę na sklepienie, a tam oprócz malowideł wykonanych w stylu całej świątyni, jest jeszcze coś, co mnie rozczula. Dziecięcy balonik w kształcie konika. Powiewa tam wysoko, a ja patrzę. Moja głowa zaczyna układać scenariusze. Zamyślam się, a ''w środku'' czuję jakiś ścisk. Do kogo należał ten balonik? Czy przypadkowo ''odfrunął'' do góry, czy też świadomie wypuściło  go jakieś dziecko? Może rodzic? Po raz kolejny - przyłapuję się na tym, że jedna mała rzecz potrafi całkowicie zmienić tor moich myśli. 
Cóż...rozczula mnie ten widok. 
Emilka jest u mnie ''na rączkach''. Zaczyna się uśmiechać, patrzy prosto w oczy. Po chwili następuje to, o czym wspomniałam w poprzednim poście. Małe rączki obejmują mnie, małe usta szepczą:

Kocham cię mamusiu.

Daniel zerka na nas. Jego oczy nagle pokrywa szklana kurtyna. Czuję, że śnię. W celu potwierdzenia, czy się nie przesłyszałam,  pytam Męża: słyszałeś?
Słyszał. Naprawdę to powiedziała.
To miejsce, ta chwila. Usłyszeć kocham od Cudu, naszego Cudu. Właśnie tam...
Kocham Cię Dziecinko.

Kolejne godziny upływają na spacerach, błogiej ciszy, która sprawia, że czujemy się odprężeni i zrelaksowani. Emilka robi sobie dość długą drzemkę, a gdy już się wybudza, Jej energia  nie daje się w żaden sposób okiełznać;)

I do góry...

...i na dół:)



Emi śpi, a rodzicom się nudzi:)



środa, 11 września 2013

(Ty)dzień dobroci dla mamy

Budzę się. Daniel od trzech godzin w pracy. Wielkie łóżko, a na nim ja i moja Córeczka, która wczesnym rankiem ma potrzebę, by przenieść Ją ''do nas''. Czy to wychowawcze?  Czy dobre? Nie wiem. Tyle teorii, co chyba samych opinii i sprzeczności w tym wszystkim. Najważniejsze, że żadnemu z nas nie przeszkadza fakt, iż dzielimy nasze małżeńskie łoże na troje:) Nad ranem - rzecz jasna.
Uwielbiam takie poranki. Mała rączka delikatnie, acz pewnie trzyma moją dłoń. Mała śpi, a jednak ciągle jest czujna. Z zamkniętymi oczkami tuli się do mnie, lubi układać swoją główkę na mojej ręce, która nad rankiem służy jako podpora dla mojej - jeszcze nie do końca wybudzonej - głowy. Leżymy, a ja czuję się szczęściarą. W pokoju panuje spokój, który wręcz zmusza do przemyśleń, do delektowania się chwilą.

Kilkanaście miesięcy temu leżałam koło małego Okruszka i czułam się podobnie. Pośród tych wszystkich uczuć, moją głowę panoszyło jeszcze jedno: strach. Obawa o to, co będzie dalej, jak wyglądać będą kolejne miesiące. Jakie będzie następne jutro i to jutro po ''jutrze''. Z racji, że ''patrzę bardziej sercem'' niż rozumem, wizualizowałam. Śniłam na jawie, choć ostatnio pracuję nad tym by nie planować, by patrzeć na przyszłość ostrożnie, raczej przez pryzmat marzeń, a nie planów. Dlatego napiszę: marzyłam.

Marzyłam o chwili, kiedy te małe usteczka powiedzą do mnie, to - tak wyczekiwane przez wszystkie mamy - kocham cię. O pierwszych tworach słownych Emilki pisałam - jakiś czas temu. W moich wirtualnych wspomnieniach zawarłam także zdanie, które tak bardzo mnie urzekło, że wspomnienie o nim powoduje ''rozklejenie się'' na całej linii. 

Nana kocha mamę.

Od kilku dni mam wrażenie, że każdy poranek jest dla mnie świętem, całotygodniowym Dniem Mamy. Balsamem dla duszy, jakimś bonusem - od Tego z góry. Każdego ranka, gdy tylko oczka mojej Małej otworzą się, Jej rączki ściskają mnie mocno, a usta mówią:

Ja cię kocham mamusiu...

Przytula mnie mocno, a na Jej twarzy maluje się uśmiech, który każdorazowo hipnotyzuje i urzeka.
Co czuję?
Czuję, że śnię. No może teraz już nie, ale kiedy usłyszałam to po raz pierwszy, myślałam, że mój marzycielski, ostatnio bardzo roztargniony umysł, robi mi niezłego psikusa. A jednak to prawda. Wiem, że te słowa, to zapewne odpowiedź na nasze wyznania względem Jej samej. Emilcia to mała papuga, powtarza dosłownie wszystko, co tylko zasłyszy od innych. Jednak wiem, że chce mi to powiedzieć. Patrzę na gesty, oplatające moją szyję małe rączki, dziecięcy ''typowo emilkowaty'' uśmiech. I magiczne słowa dwa... 
Cieszę się jak dziecko. To taka nasza chwila, mały gest, który na maksa mnie podbudowuje, który daje ogromną satysfakcję. Wczoraj usłyszałam to na placu zabaw, kilkanaście dni temu w miejscu, które wydaje mi się - nie było przypadkowe. Wierzę w zależności, w to, że nic nie dzieje się bez przyczyny, że wszystko ma swój odpowiedni czas i właściwe miejsce. 
Małe rączki objęły mnie, małe usta powiedziały:

Kocham cię mamusiu.

Byliśmy w kościele...





piątek, 6 września 2013

Okulista i powołanie

Środa, okulista, czyli  dzień jak ''nie co dzień''. Wizyta rozpoczynająca miesiąc kontroli i badań. Od samego ranka układam sobie gotowy scenariusz godziny 15.15. W roli głównej płacz, łzy, opór i strach mojej Emilci. Jako drugoplanowe: moje rozgoryczenie i niemoc. Boję się, wiem jak Emilka reaguje ostatnimi miesiącami na lekarzy. Czuję, że dziś będzie standardowo, przypuszczam, że może być nawet gorzej. Jest bardziej świadoma, walczy o swoje, jak się uprze'' nie ma mocnych''. Od rana tłumaczę Jej gdzie pójdziemy, co Pani dr będzie robić itp. 
- Będzie badanie oczek, wiesz Emilko?

W odpowiedzi słyszę:

Emilka nie ma oczek.

Jasno deklaruje i zakrywa swe oczęta. Rozbawia mnie to trochę, ale wyczuwam, że moja Mała, chyba wie co Ją czeka i jawnie daje mi do zrozumienia, że pora, by  zmienić temat:) Mija kilka godzin, pakujemy podręczną torbę, bierzemy ulubionego - od kilku dni - konika, i w drogę! 
Gabinet. Cicho, przyjemnie, miła Pani w recepcji, jeszcze milsza Pani dr. 
Pozytywne rozczarowanie ostatnich miesięcy. Emilka ze stoickim spokojem siada na moich kolanach, na fotelu. W dłoniach mocno tuli konika. Pani dr spokojnie wyjaśnia nam, ba, Emilce! Co będzie  w danej chwili robić. Najpierw plansze. Zakrywam Jej prawe oczko, a Emilka mówi: słoń, motyl itp. Potem lewe i podobnie. Moja Mała odgaduje wskazywane przez Dr zwierzątka. Jest spokojna, bardzo spokojna. Potem następuje zakropienie oczek. Zero płaczu, lecz lekkie grymaszenie. Sukces. Rozpiera mnie duma. Gdzie ten płacz, krzyk? Gdzie opór, którego się spodziewałam? Idziemy na zalecony spacer. Po 20 min. wracamy do gabinetu. Teraz właściwe badanie oczek. Och, tego bałam się najbardziej. Ku mojemu zdziwieniu, Pani dr zaczyna badać oczka...konikowi! Emilka z wielką uwagą i zachwytem przygląda się całej scence. Jest niezmiernie zaciekawiona, na Jej twarzyczce pojawia się wielka ciekawość, zaryzykuję nawet stwierdzenie - radość. Potem nastaje kolej na Emilkę.
Słów mi brak moje Drogie Mamy... Mam bardzo dzielną Córeczkę. Zero oporu, stosowanie się do każdego słowa lekarki. Wielkie skupienie i współpraca podczas badania. Bez płaczu, bez strachu. Z dobrym humorem.
Z oczkami wszystko w porządku. Zalecona kontrola za niespełna rok. Pani dr wpisuje wynik w książeczkę zdrowia, a Emilka -  nie zatraciwszy żadnej cząstki Jej niezłomnego charakteru, strony, która zawsze twardo walczy o swoje, mówi:

To mamy ''ksiązeczka.''

Tak, zaraz oddam, tylko coś wpiszę, Emilko. - komentuje Pani dr.

Uśmiecham się, Dr też. Jestem radosna, nie tylko z powodu wyniku badania, ale i przebiegu całej wizyty. W nagrodę, dzielna pacjentka otrzymuje dwie naklejki: dla Niej samej i dla konika:)

Ta wizyta, cały jej przebieg, rezultaty, skłoniły mnie do takich prostych rozważań. Lekarz a powołanie.  Od kiedy zostaliśmy rodzicami, kontrole silnie zakotwiczyły się w naszej egzystencji. Hm...Trochę  patetycznie to zabrzmiało, ale po prostu: myśl o lekarzach pojawia się ''u nas'' stosunkowo często, z racji wcześniactwa Emilci. Nie liczyłam, (a może szkoda?) ile specjalistów odwiedziliśmy w ciągu tych dwóch lat. Nie zajmowałam się rachunkami, lecz ''owocem''tj. wynikiem wizyt, ale i kategoryzowałam. Kategoryzowałam ludzi. Według mnie byli: lekarze i lekarze z powołaniem. Nie chodzi o powołanie do zawodu, bo nie mam zamiaru podważać kwalifikacji lekarskich żadnego odwiedzanego doktora, ale o powołanie równe podejściu do dzieci. Na swojej drodze spotykaliśmy różnych ludzi. I tych, dla których liczył się tylko czas, i takich dla których liczyło się tylko badanie - nie ważne kto jest badany, czy płacze, czy boli. 
Na szczęście spotykaliśmy również i takich, dla których liczył się przede wszystkim pacjent tudzież jego odczucia, komfort przy badaniu. Wiązało się z tym:  ograniczenie stresu do minimum i przyjazna atmosfera. Jak można  się zorientować - nie odnosiliśmy powyższych wytycznych do nas, ale do naszej Córeczki. Spotkaliśmy na swojej drodze mnóstwo osób, które z tak wielkim sercem, ostrożnością i uwagą, przystępowały do badań, że cała wizyta stawała się momentem, jeśli nie przyjemnym, to naturalnym:) W żaden sposób nie stanowiący ujmy w samopoczuciu naszej Córeczki. Chciałoby się pisać wiele, lecz myślę, że każdy wie, o co chodzi...
Można porównywać: leczenie prywatne a państwówka, można patrzeć na lokalizację, sztucznie wykreowaną ''przez internet'' renomę. Chyba pewne jest jedno: '' dobry adres to człowiek, nie ulica*". 
I ten post, chciałabym ''w duchu'' zadedykować właśnie naszej Pani dr, której pracownię poleciła mi znajoma. Emilka - po badaniu - tryskała energią, a taki widok dziecka, po okuliście, jest chyba najwspanialszym zwieńczeniem dnia.



* naw. do D. Terakowskiej, Dobry adres to człowiek.


poniedziałek, 2 września 2013

Pies

Chodzą za Nią ''krok w krok'', a precyzyjniej - to Ona je za sobą ciągnie - piesek ''pomańczowany''(pomarańczowy) i piesek różowy. Ulubione maskotki, niezbędniki dnia codziennego, kiedy na zewnątrz zimno, pora obiadu, czas na zasypianie.
Emilka rozmawia z nimi, karmi, przytula, wozi w wózeczku. 
Tworzą Jej mały, cudowny dziecięcy świat.  
Uwielbiam obserwować Ją w ukryciu, gdy się nimi bawi, a całej sytuacji towarzyszą hasła, które są mi tak jakoś dziwnie znajome;)

Monologi mojej Dwulatki, jakie wygłasza wobec swoich milusińskich ''podopiecznych' są moimi słowami, które w określonej sytuacji zostały do Niej skierowane. To strasznie komiczne chwile. Moja dwuletnia Córcia z całą stanowczością ostrzega, nakazuje, prosi i dziękuje. Karmi, przytula, komentuje:) Pieski siedzą i słuchają. 
Pieski-maskotki, które mają swój pierwowzór w postaci żywego organizmu - mocnego faworyta - Iwana.
To nasz pies (w zasadzie moich rodziców). Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie jeden, istotny fakt.  Jest wieś, jest dom, jest rodzinka, no to jest i pies. Standard, w jaki wpisuje się niemal każdy rodzimy mieszkaniec mojej okolicy:) Dzieciaki z reguły lubią psy, a czworonożne pupile widząc sympatię, niekiedy tym samym się odwdzięczają. Emilka ukochała sobie naszego psiaka. Napisałam ''ukochała'', ponieważ całkiem niedawno, aż oniemiałam z wrażenia, kiedy z ust mojej Dziecinki wydobyły się słowa:

Kocham cię, Iwanku...

Przytuliła włochatego wielkoluda i zwyczajnie - powróciła do zabawy. To skłoniło mnie do nowych rozważań myślowych, i dlatego też powstał  ten post. 
Emilka kocha zwierzątka, a każdy piesek- zarówno nasz, domowy- jak i ten spotkany ''przy drodze'', na spacerku, powoduje, że na twarzy Emilki pojawia się promienny uśmiech, a Jej oczka zamieniają się w dwa błyszczące diamenciki.  Iwan jest kimś szczególnym. Emilka trzęsie się na jego widok. Bynajmniej ze strachu, a radości. Nasza Mała tak ma, że gdy coś/ktoś wyzwala w Niej jakąś niepohamowaną, nieograniczoną lub niespodziewaną radość, Jej drobniutkie ciałko zaczyna drżeć, a ząbki zaciskają się w pogodnym uśmiechu. O Iwanku  mówi  gdy  się budzi, gdy zasypia. Często wieczorem, pytam Ją:

O czym Mamusia ma opowiedzieć bajkę?

W odpowiedzi słyszę:

O Iwanku...

Takim właśnie sposobem, Iwanek, z każdym dniem awansuje na coraz to wyższą pozycję w naszym małym, nieco pogmatwanym świecie.  Gdy spędzamy dzień na podwórku, a w pogodne dni, jest to niemal wytyczna, której domaga się Emilka, Iwanek ma być z Nią - cały czas. Towarzyszy w trakcie zabaw w piaskownicy, siedzi tuż obok, kiedy Ona odpoczywa na stołeczku, trwał obok, kiedy pluskała się w basenie. Przynosił kamyczki, gryzł balonowe piłki, które ze skuloną miną - w formie wraku
- nosił Emilci. Zawsze był i jest. Na każdym kroku. Zauważyłam nawet, że kiedy Emilka bawi się w pokoju moich rodziców, na parterze, On siedzi - koło okna.
W wypadku wizyty gości tudzież listonosza itp., Iwanek zostaje zamykany w specjalnej zagrodzie. Nie chcę nawet opisywać co się wtedy dzieje w sercu Małej Mi.
Na zewnątrz  płacz, łzy...Bo Iwanek zamknięty, a on jest''cacy'', a Ona nie ma Iwanka...
I tak w kółko.
Wiem jedno, Ona go uwielbia. A  ja nie wiem, co będzie jeśli...
Bo kiedyś Iwanka nie będzie, bo nie ma już mało lat...
Myślimy o Niej dla piesku, takim maleńkim - labradorku. 
Już od lat urzeka mnie jeden film: ''Marley i ja''. Rodzinka, dzieci, pies. Sielanka. Pojawia się też przywiązanie i kłopoty. Jak będzie u Nas? Życie to nie film, ale fakty są faktami. Może za bardzo wyprzedzam teraźniejszość, broń Boże nie chcę w żaden sposób skrócić żywotu Iwankowi, ale z natury myślę: '' o krok przed'', w stylu: ''wiedzieć co zdarzy się jutro". Myślę o Emilci, a tym samym o wszystkim, z czym powoli się styka.
Labradorek- pies przyjazny dzieciom, czy Emilcia by się ucieszyła?
Myślę, że tak, ale może jeszcze nie czas, na ''żywe'' prezenty...
Bo żywy piesek to przecież nie zabawka, choć wydaje mi się, że Emilka - w odniesieniu do Iwana- to zauważa. Na szczęście.