czwartek, 4 kwietnia 2013

Odwiedziny i ja, która chciałabym uciec

                                              Nadzieja jest pieśnią zwycięstwa przerywającą ciszę porażki.
                                              Nadzieja dotyka zimy serca wiosennym powiewem odnowy.
                                            Przyobleka obliczę śmierci w obietnicę wieczności. 
                                           Dlatego, kiedy masz trudny czas,
                                          sięgnij po paczkę swojego życia i skorzystaj z Mojego daru nadziei. 
                                         Pomoże Ci ona przejść na drugą stronę.
                                                                        
                                                                                      E- mail od Pana Boga do kobiet, Claire Cloninger
 

Przyjeżdża do mnie moja Mama. Jest bardzo smutna, na siłę próbuje pokazać, że się nie boi, że na pewno będzie dobrze - Emilka będzie z nami. Widzę jej załzawione oczy, cierpienie ma ''wypisane na twarzy". Moja Mama jest osobą, po której zawsze wszytko widać. Gdy tylko działo się coś niedobrego, były jakieś problemy Jej twarz mówiła wszytko, czasem wbrew wypowiadanym słowom. Teraz jest u mnie, pociesza. Daniel pyta ją czy chce zobaczyć Emilkę. Mówi, że bardzo by chciała. Idą wspólnie do naszej córeczki. Ja zostaję i czekam. Przychodzą. Mama mówi, że będzie dobrze, że Emilka jest cudowna, ma śliczne włoski. Powtarza, że na pewno będzie dobrze, jest ucieszona Jednak ja widzę także, jak bardzo jest przejęta. Potem dowiaduję się jak przeżywała to wszytko w domu. Jak bardzo się bała o moją córeczkę. Mówi mi to wszystko mój najmłodszy brat, który nie był za bardzo świadomy tego wszystkiego co się działo z Emilką. Pamiętam, kilka tygodni po tym jak ją ujrzała, mówi do mnie w domu:

Wiesz, ja tak czułam, że muszę ją zobaczyć. Miałam przeczucie, że jak ją zobaczę, to wszystko będzie dobrze.

I było...

Wizyta Mamy trochę mnie uspokaja, ale nie jestem pewna czy chce innych odwiedzin. Moja Mama nie zadaje bolesnych pytań, nie wypytuje bez ogródek. Słucha. Sprawia,że nadzieja znowu zaczyna być na silnej pozycji. Wierzę, że będzie wszystko dobrze. Próbuję być twarda. Boję się co będzie jak spotkam się z innymi, o co będą pytać, czy się nie popłaczę, czy dam rade.

Po mojej Mamie przychodzą teściowie. Mama Daniela - załamana, wbiega, od razu mnie przytula. Teściu... próbuje być twardy, nie wie jak ze mną rozmawiać, kiedy zostajemy sami. Ja też nie wiem. Płaczę, a raczej łzy zlatują po cichutku, bo próbuję panować nad sobą - ze wszystkich sił. Daniel prowadzi swoją Mamę do Emilci. Ta sama reakcja co u mojej Mamy, podobnie. Postanawiamy, że Emilkę zobaczą tylko nasze Mamy. Tak też się dzieje. Nie chciałam, by kto inny jej oglądał, jeszcze nie pora. Nie wiedziałam jak ktoś zareaguje. Ona była nasza, bałam się sensacji z powodu jej maleńkości, bałam się wszystkiego. Potem też dowiedziałam się, że wizyty ''pozostałych'' muszą  być ograniczone -  szczególnie na początku. Nie każda ''zmiana pielęgniarek'' też się na takowe w ogóle godziła. Nie przeszkadzało mi to. Chciałam, by te początki spędziła z nami - rodzicami. Chciałam, by każdy zobaczył moje Maleństwo bez tej całej aparatury, w domu. Czy myślałam o tym DOMU?  Tak, myślałam. Już w kolejną dobę po porodzie postanowiłam jedno: nie wyjdę ze szpitala bez Emilki. Pamiętam, że powiedziałam do teściowej, że nawet 2. tygodnie tu zostanę... Boże, byłam taka nieświadoma. Nie wiedziałam, że nasza ''droga do domu'' będzie odbywać się etapami, że Emilka ''nie dojrzeje'' w ciągu dwóch tygodni, a wszystko będzie odbywać się małymi kroczkami. Nie wiedziałam też, że  wypiszą mnie w 4. dobie po porodzie, samą. Nie miałam na to wpływu...

Sobota. Ranek. Przyjeżdża do mnie U. moja żywiołowa sąsiadka, bliska mi osoba, z którą wcześniej spędziłam wiele czasu siedząc w szkolnej ławce. Dzieli nas ''tylko płot''.

Otwiera drzwi do sali, w której  leże. A ja widzę jej szeroki uśmiech - szczery. Taki jak zawsze. Podchodzi do mnie, przytula. Mówi, że wszystko będzie dobrze, żebym była silna. Mówi, że musiała przyjechać do mnie jak tylko się dowiedziała od mojej Mamy o wszystkim. Od niej tez dostaję '' ręczny '' laktator, który później zastępuję elektrycznym. Trochę się ożywiam, choć nawet przy mojej U. czuję się trochę zestresowana. W niedługiej chwili po niej zjawiają się moi znajomi, no przyjaciele - powiedzmy. Wychodzimy na korytarz. Jest też mój Daniel. Siedzimy. Czuję się jak na skazaniu...Nadchodzi to, czego się tak bardzo bałam. A to dopiero początki. Wszyscy pytają, E. chce zdjęcie mojej Emilki. Odpowiadam, że nie wysyłam nikomu Jej zdjęcia! Stosy pytań, rokowań, przypuszczeń. Tylko J. spośród nich jakby opanowana, bez narzucania się, bez komentarzy, zbędnych zdań. Ona po prostu słucha i jest. A z Niej zawsze taka gaduła!!! Czuję się bardzo nieswojo, ale po czasie zaczynam bardziej słuchać moich znajomych, którzy  (ku mojemu zadowoleniu) zaczynają rozmawiać w swoim gronie. Idealny obrót sprawy. U. żegna się ze mną. Reszta zostaje.
Siedzimy. Przychodzą  siostry mojego Męża.
Po raz kolejny słyszę zapytanie o zdjęcie Emilki - by przesłać oczywiście. Boli mnie to, nic nie mówię, ale cierpię. Jest mi smutno, bo kilkakrotnie, nawet kilka tygodni później ludzie wobec mnie ''nie ważą słów''.
Niby powinno się być zawsze sobą, ale co jeśli sytuacja jest trudna, nowa, inna? Staram się być twarda, nie rozklejać się, odpowiadać na pytania. Może to moja wina, może powinnam płakać, kiedy mi się chciało, nie powstrzymywać się przed emocjami. Może wtedy ktoś by zrozumiał, ile to wszytko dla mnie znaczy. Może nie traktowano by mnie jako informację, jako lekarza, jako sensację, jako ''inną'' matkę, jako ''tę'' gorszą... Tak się czułam. Ktoś potrafił doszukiwać się jakiś absurdalnych powodów mojego przedwczesnego porodu, ktoś próbował myśleć inaczej niż lekarze, twierdzić inaczej niż ja, inaczej niż zapis na mojej karcie wypisu. Ktoś za wszelką cenę nawet próbował wmawiać mi fakty, które nigdy nie miały miejsca, kończąc ''aaa...A ja tak myślałam". Najgorsze było, że nikt nie ważył słów, że mówili to bezpośrednio do mnie. Trwało to zawsze, trwa do dziś. Najsmutniejsze było, że czułam momentami jakby ktoś traktował moje Maleństwo jako sensację, a mnie jako kamień bez uczuć, od którego wymaga się tylko suchych informacji medycznych, parametrów. Ja tak bardzo chciałam, by ktoś potraktował mnie jako normalną kobietę, która urodziła córeczkę. Chciałam, by ktoś zostawił mi troszkę czasu, by ogarnąć to wszytko, by wziąć się w garść... tak na to czekałam...Wiecie, doczekałam się. Nigdy nie zapomnę wiadomości, które dostałam od pewnych osób. Nie zapomnę telefonów ''tych po czasie'', kiedy mogłam odetchnąć. Tych dyskretnych, pełnych serca facebookowych wiadomości, czasem z tak daleka...Nie zapomnę rozmów z tymi, którzy czekali. Którzy dali mi ten czas dla Nas i tylko krótkim smsem zapewniali o modlitwie, wsparciu, myślach w każdej chwili. Nie narzucali się, lecz delikatnie zaznaczali swoje ''bycie ''.To dla mnie było klejnotami. Ta cicha ''obecność'' znaczyła  najwięcej. Dziękowałam Bogu za nich. Oni poczekali, aż sami zaczniemy mówić, nie wydzwaniali kilkanaście razy dziennie zadając stosy pytań. Skrycie, ale byli. Tuż obok. To od nich usłyszałam GRATULUJEMY, to od nich usłyszałam: a jak Ty się czujesz J.? Pytanie, które mnie powaliło, bo widziałam zatroskanie w oczach mówiącego. Pytanie, w którego sens uwierzyłam i pomyślałam: Boże ktoś zauważył, że ja jestem, że ja to wszytko widzę, słyszę,  że Emilka to moja córeczka, że wcześniej to też byłam ja. Nie byłam lekarzem, który przedstawia fakty, mówiącą machiną, każde słowo mnie bolało, bo dotyczyło TEJ NAJWAŻNIEJSZEJ...
To oni powiedzieli jak bardzo się bali o Emilkę...Powiedzieli,  kiedy była już w domku, z nami. Kiedy odwiedzili naszą cudną Księżniczkę i wręcz promienieli z zachwytu i radości. Przyjaciele... to chyba Oni.

Potem przychodzą moi rodzice. Siedzimy nadal wszyscy na korytarzu. Czuję się jak na skazaniu. Osaczona. Minuty płyną niemiłosiernie powoli. Moja Mama chyba widzi, że chciałabym zostać sama, wyciąga Tatę do domu, ale Ten uparcie chce jeszcze zostać przy mnie. Widzę jak bardzo jest przejęty. Próbuję być twarda i myślę, że to mi się udaje. Kilka miesięcy po tym fakcie słyszę od drogiej J.: '' wiesz, jak wtedy wyglądałaś? Widziałam wszytko po tobie, byłaś w strasznym stanie..." Trochę się zdziwiłam, bo wydaje mi się, że ja '' z tych'', którzy są dobrymi aktorami - kiedy się coś dzieje" i potrafią ukryć swoje problemy i emocje,  ale uwierzyłam Jej. W końcu powiedziała to J., która zna mnie dwadzieścia lat, od zerówki...


Czasem czuję się bardzo zagubiona i słaba. Ten opis nie miał być jakimś ''wyrzutem'' i alarmem typu: jestem bardzo pokrzywdzona, a Wy, którzy mnie zalewacie stosem pytań pogrążacie mnie. To miały być tylko  fakty, których z tego co wiem nie tylko ja doświadczyłam. W głębi duszy doceniam każdy gest i próbuję tłumaczyć takie zachowania powiedzmy - troską, ale jest mi bardzo trudno to wszytko znosić. Brakuje mi jedynie zrozumienia...
To Emilka przynosi ukojenie, obecność przy moim Maleństwie jest dla mnie spokojem, oderwaniem od wszystkiego. Jest moim Skarbem, Nadzieją. Od chwili kiedy się pojawia wiem, że jest dla mnie wszystkim. Jest naszą Miłością, nami, którzy zagubieni - szukają siebie wzajemnie...
I znajdują...


4 komentarze:

  1. ludzie - czasem nieświadomie - bywają okrutni. dobrze rozumiem...

    OdpowiedzUsuń
  2. u mnie było podbnie z męzem. myślę, że to była ich reakcja na strach, stres...

    OdpowiedzUsuń
  3. Ewuś, jak tak nad tym bardziej się zastanawiam, to też wydaje mi się, że to wina stresu i uczucia bezradności. Po czasie zaczynam troszkę to rozumieć...

    OdpowiedzUsuń
  4. wiesz, niektórzy mężczyżni (bo mowa o mężach) w ciągu całego swojego życia nie przezywają takiego stresu jaki przezyli nasi mężowie. para dwojga ludzi, którym prawie zawalil się świat, "prawie" bo tak naprawdę nie wiadomo co przyniesie kolejna godzina - to sytuacja rodząca skrajne emocje, stąd zachowania inne niż zwykle...tak staram się rozumieć to co działo się również w moim małżeństwie w Tamtym Czasie...

    OdpowiedzUsuń