wtorek, 25 czerwca 2013

Miłość nigdy się nie starzeje

Trochę odraczałam ten temat, bo za bardzo nie wiedziałam jak ująć wszystkie moje myśli, uczucia, jak podsumować. Nas. Nas, nie jako rodziców, ale jako małżeństwo. Daniel był ( i jest) mężczyzną z moich snów. Pamiętam, gdy się poznaliśmy - od samego początku wzbudził we mnie ogromną fascynację i  zaufanie. Był niezwykły. Świetnie się rozumieliśmy i od pierwszych chwil spędzaliśmy ze sobą maksimum czasu. Mogłam powiedzieć mu o wszystkim i zawsze znajdowałam wsparcie i zrozumienie. Był romantyczny, czasem nieśmiały, momentami zaskakujący i szalony. Teraz mogłabym powiedzieć, że Jego osobowość stanowią skrajności;-)) Nigdy nie zapomnę najbardziej - mogłoby się komuś wydawać - banalnego, a dla mnie najśmieszniejszego i najfajniejszego komplementu jaki usłyszałam z Jego ust:
,, Jesteś tak słodka, że przy Tobie nie muszę herbatki słodzić''.
Ilekroć o tym sobie przypomnę zaczynam się śmiać, a gdy mówię Danielowi, śmieje się twierdząc, że nie powiedział tak - na pewno. Po wcześniejszym doświadczeniu traktowałam płeć przeciwną raczej z dystansem i nieufnością, ale On odmienił wszystko. Dla mnie coś się wcześniej zakończyło - związek bez przyszłości, bez niczego. Dla Niego rozpoczynał się również nowy etap, bo znalazł pracę '' blisko mnie''. Trafiliśmy na siebie przypadkiem, w banalnej sytuacji. I wszystko się zaczęło.
Chyba wpadliśmy w sidła amora, który przeszył nas swą strzałą '' od pierwszego wejrzenia'', choć u mnie to zakochanie, później - miłość - dojrzewała każdego dnia, kolejnego miesiąca, by dojść do fazy kulminacyjnej, w której wiedziałam już na pewno - to człowiek, z którym pragnę spędzić całe życie, założyć rodzinę, budować przyszłość. Wszystko działo się tak szybko. Byliśmy szczęśliwi, zakochani. 
23.10.2010 r. powiedzieliśmy sobie TAK na całe życie, w kościele, przed Bogiem i najbliższymi. Był to najcudowniejszy dzień, taki jaki mogłam sobie wymarzyć...Dzień naszego ślubu. Stałam koło Niego i choć cała sytuacja wyzwalała we mnie lekki stres, wiedziałam, że stoję na właściwym miejscu, koło właściwego Mężczyzny, którego oczy w tym dniu lśniły blaskiem, jaki zobaczyłam jeszcze raz... Kiedy za niespełna  trzy miesiące okazało się, że jestem w ciąży. 
W tym uroczystym dniu, kapłan wypowiedział bardzo znaczące słowa, które mam nadzieje będą towarzyszyć nam w całym życiu : ,, Miłość nigdy się nie starzeje i ja Wam tego właśnie życzę, by Wasza miłość wiecznie była młoda."
Cudowne wesele - do białego rana i my - szczęśliwi, zakochani, przepełnieni energią i wzajemnym zachwytem. Tak było. Później wymarzona podróż poślubna, beztroskie lenistwo, a  w styczniu ta cudowna wiadomość. Pamiętam - od pierwszych chwil - co wieczór dotykał mojego brzuszka, w  którym mieszkała nasza Córeczka, głaskał. To było cudowne, najcudowniejsze. Czułam się tak bezpiecznie i wyjątkowo. Cieszyłam się - kiedy On się cieszył, bo uwielbiałam Jego rozbrajający śmiech. Czasem żartowaliśmy, że nie możemy chodzić do kina na komedie, bo gdy On zacznie się śmiać to nigdy nie skończy i w końcu nas wyproszą. Daniel śmieje się całym sobą;-)
Gdy przyszła na świat nasza nieco ponad kilogramowa Córeczka, stanęliśmy ''oko w oko'' z  całkiem nową sytuacją. Nie chodzi tu o sam fakt rodzicielstwa i pojawienia się naszego Skarbu, ale o okoliczności jakie temu towarzyszyły. Przedwczesny poród, walka o życie, hospitalizacja, walka o zdrowie, później - kontrole, lekarze itp. To wszystko było nowe, tak nieznane, niespodziewane. Była Emilka - nasze Cudo, nasza Miłość, bo zrodzona z miłości, z Nas i było to wszytko związane z wcześniactwem, a pośród tego My.

Mijały miesiące, Emilka rosła, a ja chciałam Jej dać całą siebie, wszystko co tylko mogę. Myślałam tylko o Niej, o Jej zdrowiu. Mało rozmawialiśmy o nas, o naszym związku. Niby byliśmy tak blisko siebie, lecz powoli zaczynała tworzyć się pośród nas jakaś niewidzialna jeszcze przepaść. Coś kumulowało we mnie. Potrzebowałam rozmowy ''o wszystkim'', wsparcia, ochrony. Całkowicie zatraciłam poczucie bezpieczeństwa. Mijały miesiące, a ja jakbym się cofała, zamykała w sobie i powracała do tego jedynego dnia, do pierwszych tygodni życia Emilki...do porodu. Wszystko zaczęło dziać się we mnie ''na nowo''. A może właśnie wtedy  wszystko dotarło do mnie? Dotarło to, co było, a myśli przynosiły to - co mogło być. Każda noc przynosiła łzy i potworny strach. Chciałam ukojenia, rozmowy, może jakiegoś usprawiedliwienia i pocieszenia. Chciałam by On uspokoił, dał poczucie bezpieczeństwa - tego wewnętrznego, obronił przed niewygodnymi pytaniami innych, zrobił coś, bym nie myślała o tym, lecz zaczęła żyć normalnie. Czułam się tak bardzo samotna, samotna w środku, samotna wśród ludzi. Już teraz wiem, że taka samotność wśród  tłumu istnieje, bo sama tego doświadczyłam. Miałam i mam mnóstwo znajomych/ kilka przyjaciół - mogłabym stwierdzić, ale nic wtedy nie dawało ukojenia. Chciałam się skulić i uciec przed pytaniami. Chciałam spokoju i chwili dla Nas, dla naszej Trójki, bez innych. Te nasze chwile razem, wspólna kąpiel naszego Dzieciątka, spacery, leżakowanie...były cudowne, bo my byliśmy wtedy normalni, spokojni - przy Niej, przy Emilce, która nas jednała po cichu, bo jedynie swoją obecnością.
Wszystko wydawało się być na pozór normalne, choć niekiedy nasze kłótnie osiągały apogeum. Były krzykiem, płaczem, czasem druzgocącą ciszą.
Udało się i  odnieśliśmy wspólne zwycięstwo. Potrzeba było trochę czasu i okoliczności, by wszytko mogło wrócić do normy, ale opłacało się. Nie mogłoby być inaczej:-) Muszę nieco wspomnieć o tych okolicznościach, których chyba ja potrzebowałam najbardziej. Po pierwsze - słowa mojego Męża, słowa bezsilności, w którą chyba po raz pierwszy zauważyłam lub uwierzyłam. Zdanie, które dla mnie tak wiele znaczyło, bo w nie w 100% uwierzyłam. Proste zdanie, w które ujawniło Jego bezsilność, jego szczere, przeze mnie nie zauważone chęci. Tak łatwo go kochać, kochać cały czas...Wystarczyła rozmowa z kochanymi dziewczynami ''ze szpitala'' , czytanie blogów, które pozwoliły mi zobaczyć ''cząstkę siebie u innych'', skrawek swoich myśli u kogoś innego, choć niewielką kroplę swoich przeżyć, pośród morza cierpienia i życia innych osób. Pomogło. Nigdy nie zapomnę nocy kiedy przeczytałam blog Mamy Madzi, wtedy zaczęłam rozumieć coś bardzo ważnego, wtedy coś istotnego dotarło do mojej głowy. Później przyszły wspomnienia innych bliskich sercu Mam, które tak wiele dla mnie znaczyły ( i znaczą). Coś zrodziło się na nowo. Być może odrodziłam się ja, a poprzez to wszystko My. Bo na pewno zaczęłam zauważać w tym wszystkim Jego. Ktoś kiedyś ( Ewa?) skomentował mój wpis. Napisałaś, że nie wszyscy tatusiowie mają taki początek, nie każdemu dane jest być tatą wcześniaka, że on też to wszystko przeżywa - coś w tym stylu. Już na ten moment wiem, że to święte słowa. Przecież On był ze mną, był od początku. Widział wszystko, uczestniczył w szpitalnym życiu Emilki, w - naszym życiu. Całkiem niedawno, kiedy Emilka się dławiła soczkiem, zobaczyłam jak się wystraszył. Powiedział, bym Jej już nie dawała do picia soczków z rurką, że mu się ''coś'' przypomina, gdy Ona się tak dławi. Wystarczyło Jego spojrzenie... Wiedziałam o czym mówił, co wtedy Mu się przypomniało.  Może to ja byłam '' daleko'', może nie widziałam, że był przy mnie cały czas, że kiedy tylko nie dał rady wziąć wolnego pisał non stop pytając o naszą Córeczkę, kiedy była jeszcze w szpitalu. Może nie chciał do tego wracać, bo wolał trzymać w środku, by nie bolało. Może to mnie się wydawało, że byliśmy jakby odosobnieni w tej walce, w cierpieniu, w tych ''gorszych'' chwilach naszej Emilki... Może tak naprawdę byliśmy razem nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.
Wiem jedno: KOCHAM GO CAŁYM SERCEM...





4 komentarze:

  1. Justyś, a ja byłam dżemikiem na porannym chlebiku;) - czego to oni nie wymyśla ;)))

    OdpowiedzUsuń
  2. :-)))No, też dobre:) Słodkie;))

    OdpowiedzUsuń
  3. no to teraz ja się pochwalę, bardzo stary komplement (choć nie wiem czy to komplement;)): -"jesteś mięciutka jak malinka a udajesz twardą jak niedojrzała gruszka :)"

    OdpowiedzUsuń
  4. ;-) Piękne! A pomyśleć, że mężczyznom brakuje romantyzmu.

    OdpowiedzUsuń